czwartek, 8 marca 2012

Będzimy sądzeni z miłości (5)

Ogromny smutek nastał w całej wsi. Niewidzialny zabójca spacerował bezkarnie od domu do domu zbierając ogromne żniwo śmierci. Dwór, jak i wiele innych domów, został objęty kwarantanną. Medycy nie nadążali z udzielaniem pomocy, wybuchła straszna w skutkach epidemia. Chorych nie grzebano na cmentarzu, ale wywożono na jedyne we wsi wzniesienie, ponieważ bano się skażenia wód gruntowych. W dworze zapanował smutek, część pracowników walczyła ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, a część czekała na swoje miejsce w zbiorowej mogile. Marta, jak mogła, niosła pomoc chorym w dworze. Posłuszna zaleceniom medyków robiła wszystko co w jej mocy, żeby chorym ulżyć w cierpieniach, ale nade wszystko żeby zrobić dobre wrażenie na księdzu, który codziennie przychodził z Przenajświętszym, maścił chorych na ostatnią drogę i okadzał okoliczne zabudowania i ludzi, wierząc głęboko, że zapach kadziła i gorliwe modły powstrzymają zarazę. Właśnie nadchodził ubrany w komże i biret. Szara, smutna twarz kapłana, jego zapadnięte oczy zdradzały nadludzkie zmęczenie.
- Marto, gdzie jest pan położony? - zapytał cicho
- w swojej komnacie, ale jeszcze nie potrzeba księdza - odpowiedziała
- wezwano mnie do niego, Jan był przed chwilą, mówił, że pan potrzebuje posługi
- z całym szacunkiem dla naszego Stwórcy, ale nie sądzę, żeby pan zechciał...
- jakkolwiek Marto, jestem. Poprowadź mnie proszę
Kapelan wręczył jej płonącą świece i kazał się zaprowadzić do pana. W czasie drogi zaplanowała wziąć sprawy w swoje ręce i postanowiła, że kiedy ksiądz będzie już wracał do domu zapyta go o swoją posługę na plebanii. Zamknęła cicho drzwi za księdzem i przytuliła się do nich, mając nadzieję, że coś usłyszy z ich rozmowy. Po kilku, niedługich chwilach, drzwi otworzyły się i z komnaty wyszedł ksiądz. Był jeszcze bardziej biały i zgarbiony, jakby jakiś niezwykły ciężar przygniatał go do ziemi. Spojrzał na Martę ze smutkiem.
- miałaś rację, dziecko... pogrzeb pana za dwa dni. Pochowam go na ziemi, którą podarował parafii.
Marta, choć wiedziała, że pan zapewne nie wyjdzie z choroby, przecież nikt zarażony nie ocalał, była tak zaskoczona wiadomością o jego śmierci, że zapomniała o swoich planach. Ocknęła się, kiedy księdza już nie przy niej nie było. Nie miała odwagi spojrzeć przez otwarte drzwi. Z jej oczu popłynęły łzy. Sama chyba do końca nie wiedziała, czy to zmęczenie, beznadzieja która ją ogarnęła, czy szczęście, że najgorszy człowiek, jakiego kiedykolwiek w życiu poznała, dokończył swojego marnego żywota. Dałaby sobie uciąć głowę, że poczuła, jak obok niej, w zimnym powiewie wiatru, śmierć wychodziła z komnaty pana Ferdynanda i musnęła ją delikatnie po twarzy, oddalając się by szukać swoich kolejnych ofiar. Oparła się o ścianę przerażona i zsunęła się na podłogę jakby beż życia. Jedyną oznaką tego, że jeszcze śmierć jej nie chciała, były łzy, które nie chciały przestać płynąć po jej policzkach. Nawet nie wiedziała kiedy znalazła się w ramionach Jana, który głaszcząc ją po głowie, cicho szeptał jej do ucha słowa pocieszenia i otuchy. Wtuliła się w niego tak mocno, jakby to właśnie on, miał ją i cały świat, uchronić przed niechybną śmiercią.
- boję się Janie, tak bardzo się boję
- nie ma się czego bać Marto. Jesteśmy zdrowi, przeżyjemy. I nade wszystko jesteśmy wolni. Pana już nie ma, nie będzie nas dręczył, nie będzie bił, nie będzie karał. Musimy żyć. Słyszysz?! Musimy teraz właśnie żyć!
Dotknęła jego twarzy tak delikatnie i czule jak tylko potrafiła i na jego policzkach poczuła łzy.
- kocham cię Janie, kocham Cię...
- i ja ciebie kocham Marto i już nic, nigdy, nie przeszkodzi naszej miłości
Pośrodku piekła i szalejącej śmierci, w tych dwóch sercach rodziło się niebo. Przez głowę Marty przemknęła nawet myśl, że miłość jest silniejsza niż śmierć i jeśli ona zdoła rozniecić w tym mężczyźnie taki sam płomień przetrwają wszystko. Dodawało jej to otuchy i siły.
- wiesz Janie, śmierć boi się miłości. Musimy się kochać, bym ja mogła ocalić ciebie, a ty mnie


To co wydarzyło się po pogrzebie pana na długo zapadło w umysłach ludzi. Wydarzenia tamtych dni zapisały się nie tylko w pamięciach ale spisano je w parafialnej kronice ku przestrodze dla innych. Pana Ferdynanda pochowano na parafialnym cmentarzu. Kapłan, jak to zwykle bywa, pierwszy rzucił grudkę ziemi na jego trumnę. Jakże wielkie poruszenie we wsi wywołała wieść o tym, że dnia następnego, poświęcona ziemia wyrzuciła trumnę pana na powierzchnie. Przerażenie i ogromny szok zapanował we wsi. Trumnę zakopano po raz drugi dnia następnego przy gorliwych modłach kapłana i mieszkańców okolicznych domów, którzy przyszli nie z miłości czy troski o pana, ale żeby zobaczyć na własne oczy, czy faktycznie wszystko odbywa się zgodnie z ceremoniałem i czy ksiądz nie używa jakiegoś podstępu, chcąc w ten sposób wzbudzić w ludziach, którzy nie chcieli pojednać się przed śmiercią, strachu. Horror jednak trwał nadal. Następnego poranka, trumna znowu była na powierzchni. Kapłan postanowił, że zakopie ją raz ostatni. Grób otoczono łańcuchem, a na kamieniu którym przykryto ziemię, wyryto napis następującej treści: "Niech ziemia ta będzie przeklęta, bo nie chciała przyjąć ciała zmarłego Ferdynanda. Kamień ten i napis na wieczną pamiątkę, ku przestrodze dla innych, stawiają mieszkańcy". Po tych zabiegach nic nadzwyczajnego nie miało już miejsca.

 Po dziś dzień nie ma odważnego który zechciałby naruszyć ten grób. Firmy pogrzebowe nie chcą go przekopać, a w dzień Wszystkich Świętych nie pali się na tej mogile ani jeden znicz...

Marta i Jan, podobnie jak cała społeczność wsi, byli poruszeni do głębi. Słowa księdza, który przychodził do dworu, do innych chorych, wyryły się Marcie na duszy jak jakieś niezatarte znamię
- widzisz, dziecko, nie mnie oceniać zmarłego pana. Pan go osądzi, ale jakże straszny dla niego to będzie sąd, wszak będziemy sądzeni z miłości...

piątek, 2 marca 2012

Będziemy sądzeni z miłości (4)

Małgorzata wróciła do pokoju spokojna o swój dalszy los. Ona także, jako porządna chrześcijanka, zapaliła świece przy drewnianej figurce Matki Najświętszej i oddała się dziękczynnej modlitwie. Tak, to był znak z niebios. Sam Najwyższy zainterweniował w jej sprawie, skoro mogła na własne uszy usłyszeć tych dwojga. Zbawiciel nie mógłby pozwolić na takie zgorszenie, gdyby Marta dostała się na służbę do plebana. Dziękowała zatem Stwórcy za to, że ona stała się Jego wybranką by udaremnić tę intrygę samego diabła. Pokrzepiona swoimi myślami i przesiąknięta do granic możliwości przekonaniem o wybraniu i misji ucałowała figurkę i położyła się spać, planując na jutro jak ostrzec wielmożnego pana, przed skandalem dla dworu i plebanii. Jej dzisiejsza modlitwa była krótsza niż zwykle. Ból głowy jaki ją napadał od kilku dni znowu zaczął świdrować jej skronie. Zaniepokoiła się, bo złe samopoczucie jakie odczuwała od niedawna coraz częściej zwalało ją dosłownie z nóg. Nagły ból głowy, który z minuty na minutę nasilał się, sprawił, że nie mogła ani trzeźwo myśleć, ani zasnąć. Nagle jakby rażonej piorunem zabrakło powietrza. Zaczęła się dusić. Daremnie próbowała złapać powietrze, wiła się na swym posłaniu próbując wzywać pomocy, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego głosu, poza dziwnym, nienaturalnym, cichym jękiem. Męczarnia była nie do opisania. Zmora, tak nagle jak ją zaatakowała, wypuściła ze swych dłoni, powodując, że Małgorzata mokra od potu i całkiem bez sił, opadła na posłanie. W gardle czuła wielką kluskę, której koniecznie chciała się pozbyć. Odkaszlnęła resztką sił i poczuła na dłoni ciepłą wydzielinę. Ból głowy dopiero teraz jak niewidzialne tsunami nawiedził jej głowę, rozsadzając czaszkę od środka niewyobrażalną torturą, a z ust sączyła się krew. Była na wpół przytomna, ale w jej umyśle zdołała jeszcze powstać myśl, że pewnie zły szatan mści się na niej, że chce udaremnić jego niecny plan. Noc trwała wieki, na przemian ból głowy, kaszel i duszności. Małgorzata w duchu przeprowadziła rachunek sumienia i z jakąś dziwną radością stwierdziła, że nie ma wiele sobie do zarzucenia, wręcz przeciwnie, męczarnie jakie ją dopadły tej nocy były znakiem, że Zbawiciel wybrał ją sobie jako nędzne narzędzie. Resztką sił uczyniła na piersi znak krzyża przebaczając wszystkim, którzy ją skrzywdzili i recytując cichy pacierz straciła przytomność... Zimna noc złowrogim chłodem wdzierała się do dworu wypełniając metodycznie korytarze i komnaty jakby Anioł Śmierci przechadzał się po tym domu, zabierając ze sobą wszystko, co był choćby troszkę naznaczone było światłem i życiem. Cisza, inna niż zwykle, wypełniała dom i okoliczne zabudowania. Nawet zwierzęta w zagrodach dzisiejszej nocy nie wydobyły z siebie żadnego głosu, jakby bojąc się i przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo. Na niebie nie zaświeciła ani jedna gwiazda, a zachmurzone niebo nie pozwalało przebić się świecącemu gdzieś przecież księżycowi. Małgorzata nagle i niespodziewanie otworzyła szeroko oczy. Nie mogło się jej wydawać, przecież jeszcze żyła, czuła ból, i widziała, tak widziała twarz swojej kochanej matki, która ku jej przerażeniu przybrała twarz Marty, potem pana, a potem samego diabła, który śmiał się i próbował drwić z niej i jej marnego życia, przekonując, że jej nędzna dusza należy tylko do niego. Sama już nie wiedziała, co było dla niej gorszą torturą: ból fizyczny jaki nieustannie trawił jej ciało, zapach siarki, który wypełnij jej nozdrza, czy raczej ta myśl, że zostanie potępiona, bo wiara w Boga na niewiele się zdała, skoro jak mówił diabeł, ten porzucił ją i jej biedną duszę. Po tej przerażającej wizji opadła bez sił i znowu straciła przytomność. Takie sceny w pokoju Małgorzaty odbywały się tej nocy często, z tą różnicą, że za każdym razem widziała kogo innego i słyszała inne głosy…

Marta, jak zwykle obudziła się przed świtem. Dzisiaj był jej wielki dzień. Jak co rano najpierw podeszła do krucyfiksu i ucałowała z namaszczeniem stopy Zbawiciela prosząc w ten sposób o dobry dzień powierzając Bogu swego kochanego brata i skrytą codzienną intencję, o której miała śmiałość myśleć tylko: "Mój Panie, Ty wiesz...". Dziwny chłód ogarną ją dreszczem i pobudził do zdecydowanych ruchów. Musiała przygotować panu śniadanie, które Małgorzata w codziennym rytuale mu zaniesie. Najpierw sprawdzi czy wszystko jest świeże, potem czy ciepłe, potem obrzuci ją spojrzeniem dezaprobaty, wymamrocze coś w stylu: "nigdy nie przypodobasz się panu, bo jesteś za głupia" i wyjdzie dumna jak paw. Pierwszy znak budzącego się do życia dnia oznajmił piejący gdzieś w oddali kogut. Musi się pospieszyć i postarać, żeby wszystko co dzisiaj uczyni dla pana było doskonałe. Perspektywa przeprowadzki na plebanię, jak ciepły promyk słońca ogrzewał jej serce i świat wydał się jej taki piękny. Wyszła do kuchni. Gdyby ktoś ją wtedy ujrzał, zapewne dojrzałby, jak każdy krok rozwiewał przed nią ciemności i chłód minionej nocy. Przeszła przez korytarze tego piekła jak anioł, który rozsypuje przed sobą promienie ciepłego jesiennego słońca. Wykonała wszystkie swoje prace i przygotowała śniadanie dla pana. Zaniepokoiło ją, że Małgorzata jeszcze się nie pojawiła. Nagle drzwi kuchni otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia wpadł Piotr, który w dworze zajmował się ogrodem. Ten siwy, starszy mężczyzna o dobrotliwym usposobieniu, którego wszyscy uważali za oazę spokoju stał teraz na środku kuchni, blady jak ściana, z oczami wystraszonego dziecka, jakby wbity nagle w ziemię.
- Marto! Jezus Maria, nieszczęście! - wykrzyknął
Zbita z tropu Marta poczuła, że światło nie zwyciężyło w jej życiu. W końcu była w piekle i stan radości nie mógł być realną rzeczywistością. Jednym krokiem dopadła nikłej postaci Piotra.
- Co się stało? Co sie stało?! Mów na litość Boską!! Mów! - potrząsała Piotrem jak szmacianą lalką.
- Mów! Błagam cie, powiedz co się stało?!
- Zaraza! We wsi zaraza! Kara za grzechy! Zaraza!!!
Ogrodnik coraz ciszej powtarzał to słowo i żelazny uścisk Marty powoli uwalniał mężczyznę. Zostawiła go i pobiegła do pokoju Małgorzaty. Otworzyła drzwi i zamarła. Wzrokiem ogarnęła pokój. Na ścianach ślady rozmazanej krwi, małe kałuże, jak oczy szatana na kamiennej posadzce, odbijały się bordowym, krwistym kolorem od jasnych kamieni. Drżąca na posłaniu Małgorzata jęczała cicho. Wystraszona tym widokiem wybiegła na zewnątrz krzycząc jak opętana:
- Medyka, szybko medyka!!!