wtorek, 24 kwietnia 2012

Będziemy sądzeni z miłości (6)

Śmierć pana Ferdynanda wzbudziła w mieszkańcach wioski wielkie poruszenie. Każdy wiedział, że był to człowiek zły, ale nikt nie przypuszczał, że aż tak, do tego stopnia, iż poświęcona ziemia wypluwała jego martwe ciało. Wieść o tych wydarzeniach odbiła się szerokim echem wśród mieszkańców okolicznych wsi. Tymczasem zaraza zmniejszała swoją zabójczą siłę. Małgorzata leżąca tak wiele tygodni w gorączce zdawała się wracać do siebie odzyskując powoli siły. Oczywiście sprawne i zaprawione w pomocy chorym ręce Marty w tym pomogły. Małgorzata w przypływie przytomności wyrzucała sobie swoje zachowanie wobec Marty. Obiecała sobie i złożyła cichą przysięgę przed Bogiem, że kiedy tylko wyzdrowieje już nigdy nikomu nie wyrządzi krzywdy. Postanowiła, że stanie się aniołem, podobnym do Marty. Dni mijały. Ksiądz przestał przychodzić do dworu, bo więcej pracy miał w domach przy kościele, gdzie teraz zaraza miała zebrać swoje właściwe żniwo. Marta wymykała się z dworu, żeby pomagać chorym. Miała doświadczenie, a ludzie zaczęli mówić, że jej ręce leczą. Jednak przede wszystkim miała w głowie swoje marzenie: zamieszkać na plebanii, służyć księdzu. To byłaby nobilitacja, jakiej zazdrościły by jej wszystkie kobiety, a nade wszystko Małgorzata.
Pewnego dnia, z inicjatywy Marty, przy jednym z domów, zaczęto budować filar na którym miała stanąć figura Matki Boskiej. W modlitwach błagała Najświętszą Panienkę, żeby zatrzymała zarazę, obiecała wybudować Jej pomnik w zamian za zatrzymanie choroby i śmierci. Tak się też stało. Od chwili postawienia we wsi, przy jednym z  domów, tej figury, zaraza nie rozprzestrzeniła się, ani o jeden dom dalej.  
Po dziś dzień stoi ta figura na jednej z ulic mojej wsi, gdzie przychodzą ludzie i dziękują za uratowanie życia przodków. Kiedy jakieś nieszczęście nawiedza tę miejscowość, zaraz pod kolumną gromadzą się ludzie i śpiewają maryjne pieśni.
Martę okrzyknięto święta... Od tej pory ludzie nie dawali jej spokoju. Jan był niepocieszony i zmieszany. On też widział w tej dziewczynie coś niezwykłego, kiedyś sądził, że to miłość, ale teraz wiedział, że nie ma do niej prawa, bo Martę wybrał Bóg. Pomylił miłość ze świętością i tłumaczył sobie, że to co w niej go pociąga, to pewnie ten boski pierwiastek w postaci uzdrawiania ludzi i nadprzyrodzonych zdolności. Pogodził się z tą myślą, przecież z Bogiem jeszcze nikt nie wygrał, więc nie było sensu w ogóle się szarpać.



no to tylko tyle... byłem zmuszony zamilknąć, ale jestem. Wracam, i będę tę wiochę ciągnął dalej :)
Pozdrawiam

czwartek, 8 marca 2012

Będzimy sądzeni z miłości (5)

Ogromny smutek nastał w całej wsi. Niewidzialny zabójca spacerował bezkarnie od domu do domu zbierając ogromne żniwo śmierci. Dwór, jak i wiele innych domów, został objęty kwarantanną. Medycy nie nadążali z udzielaniem pomocy, wybuchła straszna w skutkach epidemia. Chorych nie grzebano na cmentarzu, ale wywożono na jedyne we wsi wzniesienie, ponieważ bano się skażenia wód gruntowych. W dworze zapanował smutek, część pracowników walczyła ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, a część czekała na swoje miejsce w zbiorowej mogile. Marta, jak mogła, niosła pomoc chorym w dworze. Posłuszna zaleceniom medyków robiła wszystko co w jej mocy, żeby chorym ulżyć w cierpieniach, ale nade wszystko żeby zrobić dobre wrażenie na księdzu, który codziennie przychodził z Przenajświętszym, maścił chorych na ostatnią drogę i okadzał okoliczne zabudowania i ludzi, wierząc głęboko, że zapach kadziła i gorliwe modły powstrzymają zarazę. Właśnie nadchodził ubrany w komże i biret. Szara, smutna twarz kapłana, jego zapadnięte oczy zdradzały nadludzkie zmęczenie.
- Marto, gdzie jest pan położony? - zapytał cicho
- w swojej komnacie, ale jeszcze nie potrzeba księdza - odpowiedziała
- wezwano mnie do niego, Jan był przed chwilą, mówił, że pan potrzebuje posługi
- z całym szacunkiem dla naszego Stwórcy, ale nie sądzę, żeby pan zechciał...
- jakkolwiek Marto, jestem. Poprowadź mnie proszę
Kapelan wręczył jej płonącą świece i kazał się zaprowadzić do pana. W czasie drogi zaplanowała wziąć sprawy w swoje ręce i postanowiła, że kiedy ksiądz będzie już wracał do domu zapyta go o swoją posługę na plebanii. Zamknęła cicho drzwi za księdzem i przytuliła się do nich, mając nadzieję, że coś usłyszy z ich rozmowy. Po kilku, niedługich chwilach, drzwi otworzyły się i z komnaty wyszedł ksiądz. Był jeszcze bardziej biały i zgarbiony, jakby jakiś niezwykły ciężar przygniatał go do ziemi. Spojrzał na Martę ze smutkiem.
- miałaś rację, dziecko... pogrzeb pana za dwa dni. Pochowam go na ziemi, którą podarował parafii.
Marta, choć wiedziała, że pan zapewne nie wyjdzie z choroby, przecież nikt zarażony nie ocalał, była tak zaskoczona wiadomością o jego śmierci, że zapomniała o swoich planach. Ocknęła się, kiedy księdza już nie przy niej nie było. Nie miała odwagi spojrzeć przez otwarte drzwi. Z jej oczu popłynęły łzy. Sama chyba do końca nie wiedziała, czy to zmęczenie, beznadzieja która ją ogarnęła, czy szczęście, że najgorszy człowiek, jakiego kiedykolwiek w życiu poznała, dokończył swojego marnego żywota. Dałaby sobie uciąć głowę, że poczuła, jak obok niej, w zimnym powiewie wiatru, śmierć wychodziła z komnaty pana Ferdynanda i musnęła ją delikatnie po twarzy, oddalając się by szukać swoich kolejnych ofiar. Oparła się o ścianę przerażona i zsunęła się na podłogę jakby beż życia. Jedyną oznaką tego, że jeszcze śmierć jej nie chciała, były łzy, które nie chciały przestać płynąć po jej policzkach. Nawet nie wiedziała kiedy znalazła się w ramionach Jana, który głaszcząc ją po głowie, cicho szeptał jej do ucha słowa pocieszenia i otuchy. Wtuliła się w niego tak mocno, jakby to właśnie on, miał ją i cały świat, uchronić przed niechybną śmiercią.
- boję się Janie, tak bardzo się boję
- nie ma się czego bać Marto. Jesteśmy zdrowi, przeżyjemy. I nade wszystko jesteśmy wolni. Pana już nie ma, nie będzie nas dręczył, nie będzie bił, nie będzie karał. Musimy żyć. Słyszysz?! Musimy teraz właśnie żyć!
Dotknęła jego twarzy tak delikatnie i czule jak tylko potrafiła i na jego policzkach poczuła łzy.
- kocham cię Janie, kocham Cię...
- i ja ciebie kocham Marto i już nic, nigdy, nie przeszkodzi naszej miłości
Pośrodku piekła i szalejącej śmierci, w tych dwóch sercach rodziło się niebo. Przez głowę Marty przemknęła nawet myśl, że miłość jest silniejsza niż śmierć i jeśli ona zdoła rozniecić w tym mężczyźnie taki sam płomień przetrwają wszystko. Dodawało jej to otuchy i siły.
- wiesz Janie, śmierć boi się miłości. Musimy się kochać, bym ja mogła ocalić ciebie, a ty mnie


To co wydarzyło się po pogrzebie pana na długo zapadło w umysłach ludzi. Wydarzenia tamtych dni zapisały się nie tylko w pamięciach ale spisano je w parafialnej kronice ku przestrodze dla innych. Pana Ferdynanda pochowano na parafialnym cmentarzu. Kapłan, jak to zwykle bywa, pierwszy rzucił grudkę ziemi na jego trumnę. Jakże wielkie poruszenie we wsi wywołała wieść o tym, że dnia następnego, poświęcona ziemia wyrzuciła trumnę pana na powierzchnie. Przerażenie i ogromny szok zapanował we wsi. Trumnę zakopano po raz drugi dnia następnego przy gorliwych modłach kapłana i mieszkańców okolicznych domów, którzy przyszli nie z miłości czy troski o pana, ale żeby zobaczyć na własne oczy, czy faktycznie wszystko odbywa się zgodnie z ceremoniałem i czy ksiądz nie używa jakiegoś podstępu, chcąc w ten sposób wzbudzić w ludziach, którzy nie chcieli pojednać się przed śmiercią, strachu. Horror jednak trwał nadal. Następnego poranka, trumna znowu była na powierzchni. Kapłan postanowił, że zakopie ją raz ostatni. Grób otoczono łańcuchem, a na kamieniu którym przykryto ziemię, wyryto napis następującej treści: "Niech ziemia ta będzie przeklęta, bo nie chciała przyjąć ciała zmarłego Ferdynanda. Kamień ten i napis na wieczną pamiątkę, ku przestrodze dla innych, stawiają mieszkańcy". Po tych zabiegach nic nadzwyczajnego nie miało już miejsca.

 Po dziś dzień nie ma odważnego który zechciałby naruszyć ten grób. Firmy pogrzebowe nie chcą go przekopać, a w dzień Wszystkich Świętych nie pali się na tej mogile ani jeden znicz...

Marta i Jan, podobnie jak cała społeczność wsi, byli poruszeni do głębi. Słowa księdza, który przychodził do dworu, do innych chorych, wyryły się Marcie na duszy jak jakieś niezatarte znamię
- widzisz, dziecko, nie mnie oceniać zmarłego pana. Pan go osądzi, ale jakże straszny dla niego to będzie sąd, wszak będziemy sądzeni z miłości...

piątek, 2 marca 2012

Będziemy sądzeni z miłości (4)

Małgorzata wróciła do pokoju spokojna o swój dalszy los. Ona także, jako porządna chrześcijanka, zapaliła świece przy drewnianej figurce Matki Najświętszej i oddała się dziękczynnej modlitwie. Tak, to był znak z niebios. Sam Najwyższy zainterweniował w jej sprawie, skoro mogła na własne uszy usłyszeć tych dwojga. Zbawiciel nie mógłby pozwolić na takie zgorszenie, gdyby Marta dostała się na służbę do plebana. Dziękowała zatem Stwórcy za to, że ona stała się Jego wybranką by udaremnić tę intrygę samego diabła. Pokrzepiona swoimi myślami i przesiąknięta do granic możliwości przekonaniem o wybraniu i misji ucałowała figurkę i położyła się spać, planując na jutro jak ostrzec wielmożnego pana, przed skandalem dla dworu i plebanii. Jej dzisiejsza modlitwa była krótsza niż zwykle. Ból głowy jaki ją napadał od kilku dni znowu zaczął świdrować jej skronie. Zaniepokoiła się, bo złe samopoczucie jakie odczuwała od niedawna coraz częściej zwalało ją dosłownie z nóg. Nagły ból głowy, który z minuty na minutę nasilał się, sprawił, że nie mogła ani trzeźwo myśleć, ani zasnąć. Nagle jakby rażonej piorunem zabrakło powietrza. Zaczęła się dusić. Daremnie próbowała złapać powietrze, wiła się na swym posłaniu próbując wzywać pomocy, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego głosu, poza dziwnym, nienaturalnym, cichym jękiem. Męczarnia była nie do opisania. Zmora, tak nagle jak ją zaatakowała, wypuściła ze swych dłoni, powodując, że Małgorzata mokra od potu i całkiem bez sił, opadła na posłanie. W gardle czuła wielką kluskę, której koniecznie chciała się pozbyć. Odkaszlnęła resztką sił i poczuła na dłoni ciepłą wydzielinę. Ból głowy dopiero teraz jak niewidzialne tsunami nawiedził jej głowę, rozsadzając czaszkę od środka niewyobrażalną torturą, a z ust sączyła się krew. Była na wpół przytomna, ale w jej umyśle zdołała jeszcze powstać myśl, że pewnie zły szatan mści się na niej, że chce udaremnić jego niecny plan. Noc trwała wieki, na przemian ból głowy, kaszel i duszności. Małgorzata w duchu przeprowadziła rachunek sumienia i z jakąś dziwną radością stwierdziła, że nie ma wiele sobie do zarzucenia, wręcz przeciwnie, męczarnie jakie ją dopadły tej nocy były znakiem, że Zbawiciel wybrał ją sobie jako nędzne narzędzie. Resztką sił uczyniła na piersi znak krzyża przebaczając wszystkim, którzy ją skrzywdzili i recytując cichy pacierz straciła przytomność... Zimna noc złowrogim chłodem wdzierała się do dworu wypełniając metodycznie korytarze i komnaty jakby Anioł Śmierci przechadzał się po tym domu, zabierając ze sobą wszystko, co był choćby troszkę naznaczone było światłem i życiem. Cisza, inna niż zwykle, wypełniała dom i okoliczne zabudowania. Nawet zwierzęta w zagrodach dzisiejszej nocy nie wydobyły z siebie żadnego głosu, jakby bojąc się i przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo. Na niebie nie zaświeciła ani jedna gwiazda, a zachmurzone niebo nie pozwalało przebić się świecącemu gdzieś przecież księżycowi. Małgorzata nagle i niespodziewanie otworzyła szeroko oczy. Nie mogło się jej wydawać, przecież jeszcze żyła, czuła ból, i widziała, tak widziała twarz swojej kochanej matki, która ku jej przerażeniu przybrała twarz Marty, potem pana, a potem samego diabła, który śmiał się i próbował drwić z niej i jej marnego życia, przekonując, że jej nędzna dusza należy tylko do niego. Sama już nie wiedziała, co było dla niej gorszą torturą: ból fizyczny jaki nieustannie trawił jej ciało, zapach siarki, który wypełnij jej nozdrza, czy raczej ta myśl, że zostanie potępiona, bo wiara w Boga na niewiele się zdała, skoro jak mówił diabeł, ten porzucił ją i jej biedną duszę. Po tej przerażającej wizji opadła bez sił i znowu straciła przytomność. Takie sceny w pokoju Małgorzaty odbywały się tej nocy często, z tą różnicą, że za każdym razem widziała kogo innego i słyszała inne głosy…

Marta, jak zwykle obudziła się przed świtem. Dzisiaj był jej wielki dzień. Jak co rano najpierw podeszła do krucyfiksu i ucałowała z namaszczeniem stopy Zbawiciela prosząc w ten sposób o dobry dzień powierzając Bogu swego kochanego brata i skrytą codzienną intencję, o której miała śmiałość myśleć tylko: "Mój Panie, Ty wiesz...". Dziwny chłód ogarną ją dreszczem i pobudził do zdecydowanych ruchów. Musiała przygotować panu śniadanie, które Małgorzata w codziennym rytuale mu zaniesie. Najpierw sprawdzi czy wszystko jest świeże, potem czy ciepłe, potem obrzuci ją spojrzeniem dezaprobaty, wymamrocze coś w stylu: "nigdy nie przypodobasz się panu, bo jesteś za głupia" i wyjdzie dumna jak paw. Pierwszy znak budzącego się do życia dnia oznajmił piejący gdzieś w oddali kogut. Musi się pospieszyć i postarać, żeby wszystko co dzisiaj uczyni dla pana było doskonałe. Perspektywa przeprowadzki na plebanię, jak ciepły promyk słońca ogrzewał jej serce i świat wydał się jej taki piękny. Wyszła do kuchni. Gdyby ktoś ją wtedy ujrzał, zapewne dojrzałby, jak każdy krok rozwiewał przed nią ciemności i chłód minionej nocy. Przeszła przez korytarze tego piekła jak anioł, który rozsypuje przed sobą promienie ciepłego jesiennego słońca. Wykonała wszystkie swoje prace i przygotowała śniadanie dla pana. Zaniepokoiło ją, że Małgorzata jeszcze się nie pojawiła. Nagle drzwi kuchni otworzyły się z hukiem i do pomieszczenia wpadł Piotr, który w dworze zajmował się ogrodem. Ten siwy, starszy mężczyzna o dobrotliwym usposobieniu, którego wszyscy uważali za oazę spokoju stał teraz na środku kuchni, blady jak ściana, z oczami wystraszonego dziecka, jakby wbity nagle w ziemię.
- Marto! Jezus Maria, nieszczęście! - wykrzyknął
Zbita z tropu Marta poczuła, że światło nie zwyciężyło w jej życiu. W końcu była w piekle i stan radości nie mógł być realną rzeczywistością. Jednym krokiem dopadła nikłej postaci Piotra.
- Co się stało? Co sie stało?! Mów na litość Boską!! Mów! - potrząsała Piotrem jak szmacianą lalką.
- Mów! Błagam cie, powiedz co się stało?!
- Zaraza! We wsi zaraza! Kara za grzechy! Zaraza!!!
Ogrodnik coraz ciszej powtarzał to słowo i żelazny uścisk Marty powoli uwalniał mężczyznę. Zostawiła go i pobiegła do pokoju Małgorzaty. Otworzyła drzwi i zamarła. Wzrokiem ogarnęła pokój. Na ścianach ślady rozmazanej krwi, małe kałuże, jak oczy szatana na kamiennej posadzce, odbijały się bordowym, krwistym kolorem od jasnych kamieni. Drżąca na posłaniu Małgorzata jęczała cicho. Wystraszona tym widokiem wybiegła na zewnątrz krzycząc jak opętana:
- Medyka, szybko medyka!!!

niedziela, 26 lutego 2012

Będziemy sądzeni z miłości (3)

W zimnym ciemnym pomieszczeniu, który trudno nazwać pokojem, paliła się tylko świeca. Marta nie czuła wszechobecnego chłodu tylko ból w dłoniach. Zdała sobie sprawę, że rodzi się z zaciśniętych mocno palców na paciorkach różańca. Po jej policzkach spływały łzy. Cichy, ledwie słyszalny szept wydobywał się z jej ust.
- Najświętsza Panienko, Matuchno kochana, błagam Cię, proszę, ja nędzna taka, nic nie warta przed twoim obliczem, wysłuchaj moich próśb, zabierz mnie stąd, niech choć jedno marzenie, które noszę w sercu stanie się rzeczywistością. Tak bardzo jestem Ci wierna, tak bardzo Cię kocham pomimo tego wszystkiego co mnie w życiu spotkało, pomimo tego całego bólu jaki noszę na swojej duszy, pomimo tego, że mnie nie oszczędzasz, dlatego ośmielam się błagać, żeby ksiądz zechciał mnie wziąć do siebie. Gdzie będzie mi lepiej Matuchno, jak nie u Twojego sługi? Składam Ci uroczysty ślub, że jeśli zechcesz wypełnić moją prośbę, już nigdy o nic dla siebie nie poproszę, już nigdy nie będę Ci się narzucać i podejmę post jako wynagrodzenie za wszystkie moje ciężkie grzechy i dla Ciebie Matko stanę się świętą, dla Ciebie wyrzeknę się wszystkiego, oddam Ci duszę swoją. Obiecuję, że nigdy, na nic, nie będę się skarżyć, ale w pokorze przyjmować będę wszystko... Błagam Cię... Czy mnie słyszysz? Czy moje łzy, moje nędzne życie, nie zbudzi w Tobie litości? Proszę Cię... Proszę...
Zmęczona modlitwą, skulona w kłębek, w rogu swojej nędznej nory, powtarzała wciąż jak mantrę słowa błagania. Powieki zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa żądając odpoczynku i zasłużonego snu. Jednak walczyła i siłą woli składała swe modły. Otrzeźwiło ją delikatnie skrzypnięcie drzwi.
- Marto, śpisz?
- co ty tutaj robisz? Jeśli pan zorientuje się, że tu przyszedłeś, obojgu da nam nauczkę
- nie martw się pan już śpi
- ale Małgorzata nie śpi, wiesz do czego zdolna jest ta kobieta, gotowa jest poświęcić wszystko, żeby kogoś unieszczęśliwić
- do diabła Marto, gdzie ty jesteś?
- tutaj, w kącie

Małgorzata postanowiła porozmawiać z Martą o propozycji pana Ferdynanda, w końcu to jej, jako najważniejszej ze służby należała się posada farskiej gospodyni. Niby w czym ona była lepsza ode mnie? Te kilka lat mniej? To raczej argument przemawiający na „nie”. Ładna buzia, zgrabne ciało? Ludzie będą gadali, że pleban ma nieczyste zamiary wobec tej głupiej małej. Tak, przekona ją, że będzie na ustach wszystkich i nikt nie da jej spokoju, że stanie się bardziej nieszczęśliwa niż jest. Im więcej o tym myślała, tym większa złość i nienawiść do Marty budziły się w jej sercu. Musi z nią pomówić jeszcze dzisiaj. Najciszej jak potrafiła, boso, żeby nie zdradziły jej kroki, zeszła do pokoju Marty. Minęła ciemne korytarze skradając się jak złodziej, ciemności nie były dla niej przeszkodą, znała ten dom na pamięć, każdy kamień, każdy zakamarek jak własną kieszeń. Zaskoczona zobaczyła, że drzwi Marty nie są do końca zamknięte. Nikły płomień świecy wylewał się cienką strugą i tańczył na ścianie. Wyostrzony przez ciemność słuch wyłapał szepty. Marta nie była sama? Któż u licha o tej porze może być w domu? Podeszła bliżej. Może uda się coś dokładniej usłyszeć.

- Marta? Boże Najwyższy, co się stało? Dlaczego płaczesz?
Mężczyzna usiadł obok niej. Wziął jej zimne dłonie zaplątane w różańcowe koraliki w swoje dłonie i przytulił ją do siebie.
- jeśli ten drań cię skrzywdził, zabije go. Przyjdzie taki dzień, że nie wytrzymam i go zabije
- przestań - szepnęła wtulona w jego ciało Marta - nie skrzywdził mnie
- to powiedz co się stało?
- Janie. Jesteś mi tak bardzo bliski, ale jutro być może będziemy musieli się rozstać. Pan odda mnie na służbę na plebanię
Jan, stajenny w dworze Pana Ferdynanda nikomu tak dobrze nie życzył jak Marcie. Jednak ta wiadomość jak bolesny cierń odbiła się na jego sercu ale nie dał po sobie nic poznać.
- to chyba radosna wiadomość
- tak bardzo chciałabym wydostać się z tego piekła, że proszę Matkę Bożą ze łzami w oczach, żeby zechciała spełnić moją prośbę
- spełni ją, zobaczysz, nawet pleban nie oprze się twojemu wdziękowi
Pomimo wypowiadanych słów pociechy Jan doznał dziwnego stanu. Czuł się z tym źle, że nie mówi prawdy. Oddałby wszystko, żeby tylko codziennie widywać Martę, spijać z jej ust każde słowo i upijać się dźwiękiem jej głosu. W ułamku sekundy postanowił, że nie dopuści do tego, żeby odeszła. Jego serce trawiła niepohamowana chęć wyznania prawdziwych uczuć i skłonienie jej by odrzuciła propozycję plebana. Ale co ona miała do gadania, pan ją odda i już. Trzeba szukać innego sposobu. Oczami wyobraźni widział już siebie błagającego księdza, żeby odstąpił od swych zamiarów i w zamian za ukochaną wziął Małgorzatę, albo inną służącą.  Szybko jednak się zreflektował. Co to za miłość, która każe ukochanej zostać w piekle? Czy można domagać się swojego szczęścia unieszczęśliwiając kogoś kogo się kocha? Gdyby tylko wyszło na jaw, że przez niego Marta została we dworze, znienawidziłaby go do końca swojego życia, a i on chyba znienawidziłby samego siebie... Tak, skaże się na wieczną tęsknotę, byleby Marta była szczęśliwa... Swoich postanowień nie był jednak do końca pewny…
- Janie, idź już. Dziękuję, że przyszedłeś
- pójdę Marto, dziękuję ci za wszystko...
- nigdy o Tobie nie zapomnę, jesteś jedyną pociechą w tym ciemnym świecie
- i ja nie zapomnę
Ucałował ją w czoło tak czule jak tylko potrafił. W tym jednym pocałunku oddał wszystkie najlepsze uczucia jakie znał, a nawet takie jakich chyba aniołowie w niebie nie żywią do Stwórcy Wszechświata. Ból straty koił zapach jej włosów, który wciągał, żeby zapamiętać na chwile samotności i tęsknoty. Musiał zapamiętać także zimno jej dłoni. Opuszkami palców chłonął jej dotyk. Jak może to wszystko stracić, nie tak nagle… Wstał. Dobrze, że półmrok panował w tej norze, mógł swobodnie otrzeć łzy

Małgorzata szybko i zwinnie wycofała się spod uchylonych drzwi. Miała plan. Czego nie dosłyszała to sobie dopowiedziała. Zniszczy ich, przecież pan nie odda pod dach księdza cudzołożnicy, a ten jej nie weźmie. teraz moja szansa. Uśmiechnęła się do siebie. Nie trapiły jej żadne wyrzuty sumienia...

piątek, 24 lutego 2012

Będziemy sądzeni z miłości (2)

Pan Ferdynand był niskim, łysiejącym mężczyzną, który lata swej młodości miał już dawno za sobą. Jego wzrost i łysa głowa były na dla niego źródłem nieopisanych tortur. Wystarczyło, że jakiś inny mężczyzna był od niego wyższy, a wpadał w dziwny stan, który można opisać jako mieszanka smutku i wściekłości. Rekompensował swoje kompleksy znęcając się nad poddanymi. Na wsi krążyły o nim historie budzące krew w żyłach. Niektórzy nawet mówili, że oddał swoją duszę diabłu i przestrzegali dzieci by nigdy panu nie patrzeć prosto w oczy, bo można zobaczyć w nich swoją przyszłość. Sam Ferdynand jednak nie uważał się za złego człowieka, wprost przeciwnie, czasem nawet zdawało mu się, że jest przez Boga wybrany żeby ratować biedne dusze od potępienia. Może gdyby został kiedyś księdzem... Jego biedna małżonka nie wytrzymała długo z ukochanym. Widziała w nim kiedyś człowieka o anielskim sercu, jednak po ślubie i dla niej stał się wcieleniem zła. Poniżana przez swego męża szybko zachorowała i spoczęła na parafialnym cmentarzu. Smutny był jej grób, jedyny na wielkiej połaci ziemi, którą dobrodusznie Ferdynand po śmierci małżonki ofiarował księdzu proboszczowi. Uważał, że poświęcił tak wiele ziemi, ze Zbawiciel pewnie przyjmie go po śmierci w bramach raju i podziękuje mu, za jego czyn wielkiej dobroci i miłosierdzia. Takie myśli budziły się w nim szczególnie wtedy gdy karał ludzi za najmniejsze przewinienia. Myślał wtedy, że w taki sposób staje się właśnie dobry, bo ratuje ich przed karą ognia piekielnego, o którym lubił rozmawiać z plebanem na wieczornych kolacjach. Tak, był pośrednikiem, aniołem, który miał swoją misję do spełnienia na tym łez padole. Kiedy zasiadał na honorowym miejscu w parafialnym kościółku i wpatrywał się w drewniane figury czuł to doskonale, wiedział, że jest powołany. Nie przeszkadzało mu zupełnie to, że krzywdził ludzi, bo myślał, że tak jak Zbawiciel nie był rozumiany przez swoich ziomków, tak i on nigdy nie zazna spokoju w tej wsi. W gruncie rzeczy jednak był zepsuty do cna i zły jak cały legion przybyły z piekła na ziemię. Jego biedną duszę toczyła gorzka nawałnica złych myśli, przekleństw i bluźnierstw. W samej jego postawie było coś co odpychało, jego oczy, jakby za mgłą, zdradzały jego niezrównoważony umysł, doskonale skrojone ubrania potęgowały tylko to wrażenie. Przed takim człowiekiem stała teraz Marta ze łzami w oczach czekając tylko, kiedy lawina tego zła wyleje się z jego serca i zmiecie ją z powierzchni ziemi. Stała tak w drzwiach sparaliżowana strachem. Nie mogła powiedzieć ani jednego słowa, nie mogła ruszyć stopą. Przez jej głowę przemknęła myśl, że pewnie rzucił na nią jakiś urok i jej biedna dusza zostanie potępiona w morzu ognia. Niespodziewanie Ferdynand, jakby niesiony jakąś siłą dopadł jej ramion. Złapał ją tak mocno, że myślała, iż ją zmiażdży. Potrząsał nią i krzyczał.
- Marta! Spóźniłaś się do diabła!
Nie mogła odzyskać głosu. Stała wpatrzona w jego ziejące gniewem oczy i już prawie widziała w nich swoją przyszłość: grób zbity z desek, samotny i bardzo oddalony od swej pani.
- czy ty dziewko słyszysz co ja do ciebie mówię?!
Po jej policzkach tylko płynęły łzy. Wiedziała, że to już jest jej koniec. Pan pewnie każe ją wychłostać tak mocno, że tego nie przeżyje. Co prawda nie miała dla kogo żyć, ale żyć chciała, nawet w takim domu i z takim panem, byle żyć. Pan zbliżył swoją twarz do jej twarzy.
- skaranie boskie z tymi wieśniakami! Daruje Ci dzisiaj bo jesteś mi potrzebna, ale pamiętaj, obudź się, bo więcej nie okaże Ci łaski.
Odór alkoholu jaki wydobył się z ust tego potwora otrzeźwił ją, choć raczej powinien sprawić, że i ona poczuje się pijana.
- przepraszam pana najpokorniej jak potrafię i proszę o wybaczenie. Obiecuję, że już nigdy, ale to nigdy nie będzie miał pan przeze mnie powodów do smutku - wybełkotała przez łzy i odstawiwszy garnek z wodą rzuciła się do stóp Ferdynanda całując je i błagała o przebaczenie.
- żałujesz swojego występku?
- tak bardzo żałuję i przysięgam na Najświętszą Panienkę, że nigdy się to nie powtórzy.
- dzięki mnie, nasz Zbawiciel daruje ci ten grzech. Wstawaj! Woda zrobi się zimna i znowu mnie rozzłościsz!
Marta przygotowała kąpiel i drżącymi dłońmi myła swojego pana. Zbierało się jej na wymioty, ale sama nie wiedziała czy ze strachu, czy z obrzydzenia.
- powiedz Małgorzacie, że jutro na kolację przyjdzie pleban
- tak jest mój panie
- znasz Katarzynę, którą służyła u księdza jako gospodyni?
- tak mój panie, znam
- dzisiaj nasz Pan Jezus Chrystus zabrał ją do siebie
- niech światłość wiekuista jej świeci - sama nie wiedziała, skąd jej się to wzięło
- jesteś pobożna i ładna. Strawy przygotowujesz nie najgorsze. Pleban szuka nowej gospodyni
- dziękuję panu, zbyt pan łaskawy…
- jutro przygotujcie dobrą kolację. Pokaże cię księdzu. Jeśli zechce oddam cię na służbę na plebanię
W sercu Marty od wielu dni zaświeciło słońce nadziei. Jeśli ksiądz zechce ja przyjąć uwolni się od tyrana...

czwartek, 23 lutego 2012

Będziemy sądzeni z miłości (1)

Był rok 1805 zawierucha wojenna zbliżająca się do granic Polski i Napoleon Bonaparte nie robiły wielkiego wrażenia na Marcie, zresztą nie wiele wiedziała, tylko tyle ile zdołała usłyszeć podczas służby przy stole. Zmierzch zbliżał się do dworu tak jak zawsze i chyba razem z nią nic sobie z tych niepokojów nie robił. Gdzież ona, służąca w domu bogatego Pana, śmiałaby nawet myśleć o wielkim świecie i marzyć o tym, żeby się wyrwać z tego kieratu. Zapaliła w piecu i ogrzała skostniałe od zimna ręce. Wstawiając wielki garnek na piec w myślach przeklinała dzień w którym jej płuca zasmakowały powietrza, ba! nawet przeklinała ten dzień, kiedy jej matka z tym nieznanym mężczyzną udała się do stajni. Napawało ją to wszystko obrzydzeniem. Wciąż wydawało się jej, że taki człowiek poczęty na brudnym sianie w stajni, musi być strasznie brzydki. Nie wiedziała w jak wielkim tkwiła błędzie. Potem przeklinała także kolejne dni dzieciństwa, czyli ciężkiej pracy w polu i przy krowach. Musiała wstawać jeszcze przed świtem, żeby przebyć kilka kilometrów do sąsiedniej wioski, gdzie za cały dzień jaki spędzała z krowami na pastwisku, dostać miskę mleka albo kubek maślanki. Cudem były dni, kiedy pan dawał jej odrobinę masła. Nigdy nie mogła poznać jego smaku, jedynie zapach. Myślała nawet, że tak pachnie niebieskie zbawienie, zupełnie inne od tego o którym mówiła jej matka, że pachnie jak  kościelne kadzidło. Jedyne miłe wspomnienie z dzieciństwa jakie miała to zabawy z jej bratem Janem. Ten chłopak, choć młodszy, budził w niej dziwne uczucia, których się wstydziła. Odrzuciła szybko te wspomnienia. Nie wiedzieć dlaczego, wolała raczej pogrążać się w złych myślach, które o dziwo nie budziły w niej smutku. Przeklinała więc dalej swoją matkę. Nie mogła jej ani wybaczyć, ani zapomnieć, że Jana i ją oddała, za kilka marnych monet na służbę. Jan pewnie tak samo cierpiał z nadmiaru pracy jak ona. Co to za matka, która pozbywa się dzieci, rozłącza je, choć doskonale wiedziała, że pomiędzy nimi była niezwykła nić miłości i porozumienia. Co wieczór Marta klękając do modlitwy zmawiała pacierz za brata, modląc się gorąco, żeby Najświętsza Panienka, pozwoliła im jeszcze kiedyś się spotkać. Modliła się jeszcze o coś, o czym wiedział tylko sam Bóg, ale i tak nie wierzyła, że kiedyś będzie dla niej tak łaskawy i spełni jej prośbę. Tymczasem w kuchni zapanował mrok. Zapaliła trzy lampy olejowe z palnikiem z palnikiem Arganda, wzięła do reki wiaderko i nóż i zaczęła obierać ziemniaki na jutrzejszy obiad. Musiała mieć wszystko przygotowane bo w ciągu dnia nie była w stanie wyrobić się z obowiązkami. Bała się także swego Pana, który był człowiekiem surowym i miał sadystyczne zapędy wobec swoich poddanych. Bliskość tego człowieka paraliżowała ją zupełnie. Zbyt wiele razy widziała jak Pan Ferdynand obchodzi się z ludźmi, którzy nie spełniają jego zachcianek lub robią to nie na czas. Rozmyślania przerwały jej skrzypiące drzwi w których pojawiła się Małgorzata. Ta kobieta z kolei budziła w niej nerwy. Z byle powodu panikowała i wciąż narzekała na swój ciężki los, choć wcale nie było jej tak źle. Rządziła całą służbą w domu, ale robiła to tak chaotycznie i tak szybko zmieniała decyzje, że była wśród współpracowników bardzo nie lubiana. Ona sama starała się ze wszystkich sił zachować spokój, ale nie mogła. Zwyczajnie w świecie nie potrafiła opanować swoich skłonności do krzyku, a zaraz potem do łez. W oczach Marty była niezrównoważona, ale takich Pan lubił. Zresztą pomimo swojej niezaradności była sprytna jak lis i zawsze kary za jej niedociągnięcia spadały na innych.
- na litość Boską! Marta! Jeszcze nie jesteś gotowa?
- Małgorzato, przecież jeszcze nie jest tak późno...
- jak nie jest późno?! Zmrok już za oknami. Trzeba Panu przygotować kąpiel
- Woda już na piecu. Właśnie doskonale się będzie nadawać
Małgorzata wzięła mały stołeczek i usiadała obok Marty. Pogłaskała ją po głowie.
- Marto...
- co się stało Małgorzato? tylko proszę cię nie panikuj, powiedz spokojnie co się stało
- Marto... Pan chce, żebyś ty dzisiaj towarzyszyła mu podczas kąpieli.
Serce Marty zadrżało i zrobiło się jej niedobrze. Przecież Małgorzata wiedziała, że to najgorsze ze wszystkich zajęć i wolała chłostę niż kąpać tego obleśnego typa.
- Idź! Już czas! Przygotowałam ci wszystko w komnacie. Pospiesz się! Nie siedź tak! Wiesz co będzie jeśli pan będzie tam przed tobą! - wpadła w panikę Małgorzata.
Marta pospiesznie wstała, zdjęła brudny fartuch, umyła ręce i namaściła je oliwą. Ze łzami w oczach wzięła garnek z pieca i ruszyła w stronę drzwi. Serce miała w gardle. Wbiegając po schodach na piętro i mijając komnaty zastanawiała się co ją czeka. Wiedziała, że niczym dobrym się to nie skończy. Trzęsąc się jak osika otworzyła drzwi komnaty. Przy oknie, tyłem do niej, czekał już Pan Ferdynand. Spóźniła się...
Moja kochana Pani Wiesia opowiedziała mi trochę o historii domu w którym obecnie mieszkam. Myślę, że to doskonały temat. No to zaczynam i do dzieła. Pozdrawiam czytelników.

środa, 15 lutego 2012

Kalejdoskop (17) KONIEC

Oczom Kamila ukazała się postać Doroty trzymającej w rękach broń. Celowała w niego.
- Witaj kochanie. Nie mamy wiele czasu. Wybacz - powiedziała szybko.
Strzeliła. Kamil rażony kulą padł na ziemię martwy. Miał otwarte oczy w których widać jeszcze było zdziwienie pomieszane z przerażeniem. Zaraz po strzale wbiegli do domu policjanci. Widok masakry jaka dokonała się w tym domu przyprawił ich o drżenie. W tej małej, spokojnej mieścinie, nigdy nie wydarzyło się nic podobnego. W czasie przeszukania domu odnaleźli drżącą i zalęknioną Dorotę skuloną w kącie sypialni. Na łóżku leżał martwy Tomasz. W jego dłoniach znajdowała się broń. Mateusz leżał u jego stóp i cicho jęcząc trzymał się za ramię, z którego sączyła się krew...
Dorota była w szoku i nie mogła zeznawać. Zwłoki Tomasza i Kamila odwieziono do kostnicy, a Dorotę i Mateusza do szpitala. Policyjni technicy zabrali się do zabezpieczenia śladów. Nad ranem, kiedy słońce wschodziło na czerwono nad ich domem, policja kończyła pracę. Zamknięto i zaplombowano drzwi tego domu, w którym rozegrała się misteryjne zaplanowana gra. W toku śledztwa wykazano, że Kamil zazdrosny o majątek Mateusza chciał przejąć kancelarię i zniszczyć Tomasza, którego szczerze nienawidził. Zakradł się więc wieczorem do jego garażu i podłożył ładunek wybuchowy. Składniki tej bomby odnaleziono w piwnicy domu Kamila i Doroty. Kilka dni później, mniej więcej w taki sam sposób, zepsuł hamulce w samochodzie Danuty. Dorota zeznała, że Tomasz przyszedł do ich domu wieczorem. Był wściekły, miał broń, groził, że ją zabije. Całe szczęście, że pojawił się Mateusz, który próbował ją przed nim obronić. W wyniku bójki pistolet wystrzelił i Mateusz został ciężko raniony. Kiedy do domu wszedł Kamil, Tomasz również i jego zabił z zimną krwią. Wtedy Dorota wykorzystując jego chwilową nieobecność ukryła się w rogu sypialni. Tomasz, według jej relacji, popełnił samobójstwo przykładając sobie do piersi pistolet. W kieszeni spodni Tomasza znaleziono strzykawkę z trucizną pod wpływem której Danusia zmarła. Na strzykawce tylko jego odciski palców. Wyznała, że pewnie zabił ją z zazdrości ponieważ ta była nieczuła na jego zaloty. Kamila i ją chciał zabić w akcie zemsty. Wszyscy przecież wiedzieli, że tylko Kamilowi mogło zależeć na śmierci Tomasza. Do tego chciał także pozbyć się żony w samochodzie której również podłożył ładunek wybuchowy. Śledczym prawie wszystko się zgadzało. Nie ważne były sprzeczności i niewyjaśnione do końca sytuacje. Najważniejsze, że mieli sprawców, motywy i mniej więcej wszystko trzymało jakoś kupy, czyli mniej papierkowej roboty. Zeznania Mateusza pokrywały się co do joty z zeznaniami Doroty, co tylko uwiarygodniło wersję wydarzeń podanych przez kobietę. Pracownicy kancelarii przesłuchani na okoliczność tych wydarzeń chórem orzekli, że Kamil byłby do tego zdolny, a Tomasz... Cóż, Tomasz... wydawało się im, że dobrze go znają... Jak bardzo człowiek potrafi się mylić, kiedy mówi, że dobrze zna drugiego.

Kilka tygodni później odbyły się trzy pogrzeby. Najpierw Danusi, potem Kamila i na końcu Tomasza. Zapłakana Dorota i wstrząśnięty Mateusz uczestniczyli we wszystkich trzech świetnie odgrywając swoją rolę ofiar.

Wiatr rozwiewał liście na cmentarnej alejce i słońce chyliło się już ku zachodowi. Podobnie jak w tamten poranek niebo było czerwone... Dwoje ludzi powoli zmierzałó do bramy wyjściowej.
- Kochanie udało się - powiedział Mateusz
- Udało się - odetchnęła z ulgą Dorota
Mężczyzna objął kobietę, pocałował ją w czoło i wyszeptał:
- Na zawsze razem... związani tajemnicą.
- Tak, kochany, na zawsze razem.

Na grobach paliły się znicze. Na każdym widniał napis: "Światło od przyjaciół".


THE END

piątek, 10 lutego 2012

Kalejdoskop (16)

Tomasz jakby się przebudził z dziwnego letargu, który go ogarniał i zaczęło docierać do niego, że wszystkie kłopoty ostatnich dni wynikają z zazdrości Mateusza.
- Mateusz, posłuchaj - powiedział cicho zwiesiwszy głowę - jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze możesz zawrócić z tej bezsensownej drogi. Jesteś prawnikiem, zdajesz sobie sprawę z konsekwencji tego co zrobiłeś? Chcesz nasz wszystkich pozabijać. Ale pomyśl: co dalej? Pomyśl, jak będziesz żył z takim ciężarem, który właśnie na siebie włożyłeś... Nie jesteś zły, przecież się znamy. Opętało cię uczucie zazdrości, a ja przecież nigdy Danusi nie wyznałem miłości, nie miałem odwagi zbliżyć się do niej. Jesteśmy przyjaciółmi. Może, gdyby nie twoje wyznanie przede mną, już dawno bym to zrobił, ale coś kazało mi czekać, coś nie pozwalało mi... jakby pamięć tamtych słów zamykała mi usta, zamykała serce... Posłuchaj, wszystko się przecież jakoś ułoży. Narobiłeś już tyle zła, zafundowałeś tym, których kochasz tyle cierpienia. Zanim cokolwiek zrobisz, zastanów się czy warto...
- Pomożemy Ci - wtrąciła się Dorota - twoi przyjaciele to jedni z najlepszych adwokatów. Mateusz błagam cię nie rób głupstw, odłóż tę strzykawkę...
- Jesteście żałośni. Błagacie mnie o litość. A kim wy dla mnie jesteście? Ty i Kartofel, zawsze byliście dla mnie śmieciami, pasożytami, które wykorzystywały dobre serce Tomka. A Ty z kolei stałeś się moim pierwszym wrogiem. Jednak to prawda, że od miłości do nienawiści dzieli ludzi tylko krok. Pierwszy przekroczyłeś niedozwoloną linię. Ale odłożę te strzykawkę.
- Boże, dziękuję Ci - powiedziała z ulgą Dorota.
- Nie ciesz się tak mam coś lepszego w planie.
Mateusz wyciągnął zza pleców rewolwer i wycelował w Dorotę.
- Żegnaj, i pozdrów Kartofla.
Tomasz krzyknął z przerażenia, ale lufa wycelowana w kobietę, nagle zmieniła swoje położenie i złowrogim ciemnym okiem patrzyła na Tomasza. Trwało to wszystko sekundy. Mateusz strzelił. Tomasz rażony kulą osunął się na łóżko. Puchowa pościel nabierała krwi, która sączyła się jego ciała. Znowu stał na oświetlonej słońcem łące, znowu czuł błogo spokój, jak w dzieciństwie. Widział swoje drzewo pod którym tak lubił trwonić czas. Wydawało mu się, że nareszcie jest w domu...

Dorota, wykorzystując moment konsternacji, w panice rzuciła się na Mateusza. Długo się z nim szarpała. Padł kolejny strzał...

Do nieprzytomnej Danuty zbiegli się lekarze.
- Szybko! Elektrowstrząsy!
Ogromne zamieszanie wokół łóżka Danuty i pozorny chaos miał sprawić, że powróci z długiej wędrówki w głąb tunelu na końcu którego świeciło piękne światło. Wabił ją ciepły i miły głos, dodawał jej otuchy. Czuła, że jest uwolniona od wszelkich trosk, kiedy usłyszała głos, jakby z zaświatów.
- Pani Danuto! Pani Danuto! Tracimy ją...
Obejrzała się za siebie, ale zobaczyła tylko ciemność, więc dalej brnęła do światła. Miłość zalewała jej serce i spokój koił jej umysł. Tak długo szukała szczęścia. Nareszcie je znalazła...
- Jest godzina 20. 58 - powiedział spocony lekarz - stwierdzam zgon.
Jej ciało przykryto białym prześcieradłem....

Kamil pędził jak szalony. Przejechał na kilku czerwonych światłach. Nie umknęło to uwadze policyjnym kamerom. Za jego rozpędzonym samochodem jechały trzy radiowozy. "Bardzo dobrze" - pomyślał Kamil – „potrzebujemy policji”. Już zbliżał się do domu w którym był Mateusz i zagrożona Dorota. Nagle okolicą wstrząsnął wybuch. Jakby w zwolnionym tempie widział jak najpierw rozpada się garaż w którym stała mazda, a następnie ogień zajmuje ich dom. Zatrzymał w się w bezpiecznej odległości i wybiegł z samochodu, krzycząc:
- Dorota! Jezus Maryja! Dorota!!!!
Wpadł do domu od kuchni, a kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim. Policjanci biegnący w jego stronę usłyszeli strzał....

poniedziałek, 6 lutego 2012

Kalejdoskop (15)

Kamil jechał do szpitala. Z rozmowy z Mateuszem dowiedział się, że Danuta nie jest w najlepszym stanie. Zaniepokoiło go to, ponieważ dzisiaj miała wyjść ze szpitala. Nie można ufać temu człowiekowi, który próbuje ugrać wszystko na nieszczęściu Tomasza i Danusi. Z dochodzenia jakie Kamil przeprowadził na prośbę Doroty wynikało jasno, że ten typ spod ciemnej gwiazdy chciał przejąć kancelarię Tomasza. Ale czy mógłby się posunąć do próby zabójstwa? Znał go, co prawda był wredny, nie liczył się z ludźmi, ale był człowiekiem. No dobrze, zgodził się sam ze sobą, chciał ukraść dobrze prosperującą firmę, ale przecież pamiętał jego autentyczną troskę, gdy Tomasz zaginął na kilka dni. Czyżby był, aż tak dobrym aktorem? A może to jest tak jak w życiu, że skoro Mateusz kumulował w sobie tak wiele złości i nienawiści i wszelkich złych uczuć, to coś złego osobom, którym życzył źle, musiało się w końcu coś stać. Kamil postanowił zadzwonić do Doroty.
- Kochanie, dzwoniłem do Mateusza, mówi, że z Danusią jakieś komplikacje. Nie wiem czy mi się uda.
- Uważaj na siebie, pamię...
Połączenie zerwane zostało w pół słowa. Kamil wybrał jeszcze raz numer Doroty. Nie odpowiadała. W jego głowie zakotłowały się myśli, że może Tomasz wpadł w szał i zrobił jej krzywdę. Przyszedł SMS od Doroty: "Kamil. On tu jest". Nie zawahał się ani sekundy i natychmiast zawrócił. Rozwijał nieprzyzwoite prędkości i przyszło mu na myśl, że skoro Tomasz miał wypadek, Danuta także, to pewnie i jego auto jest uszkodzone. Zwolnił. Musiał jak najszybciej dojechać do domu. W jego głowie bólem pulsowała treść wiadomości od żony: "on tu jest"... Zdecydował, że przyciśnie nogą na gaz...

Dorota siedziała obok Tomasza sparaliżowana strachem. Chciała krzyczeć, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafiła. Półprzytomny Tomasz nie bardzo chyba wiedział co się dzieje.
- Mateusz, przyjacielu... jesteś - powiedział do niego z ulgą - nie wiem co się tu dzieje. Zdaje mi się, że oni coś kombinują przeciwko mnie. Kamil mnie porwał, a Dorota mnie przetrzymuje. Nie uciekłem, jestem taki słaby. Wiedziałem, że przyjdziesz...
- Zamknij się i nie pajacuj mi tutaj - powiedział Mateusz - przyszedłem do ciebie na ostatnie spotkanie...
- Wyjeżdżasz gdzieś? - Tomasz zdawał się niczego nie rozumieć.
- Raczej ty kolego wyjeżdżasz i to na zawsze.
Mateusz wyciągnął z kieszeni strzykawkę z igłą.
- Widzisz to? To prezent dla Ciebie. Byłeś dla mnie wszystkim, moim najlepszym przyjacielem, oddałbym za ciebie duszę diabłu. Byłeś mi jak brat, ale kiedy zwierzyłem ci się pierwszy, że Danuta zawróciła mi w głowie, wykorzystałeś to perfidnie jak świnia. Wiedziałem, że coś do niej czujesz, dlatego uprzedziłem Cie wcześniej, żebyśmy nie musieli konkurować, ale nie, ty pan Tomasz, wielki Casanova podrzędnej kancelarii prawniczej, uparłeś się, żeby mi ją odebrać. Śledziłem Cię. Widziałem jak ją całujesz, gdy byłeś u niej po raz ostatni. Ale mam dla ciebie złą wiadomość. Ona cię nie kocha, nigdy nie kochała. Wiesz co mi powiedziała? Powiedziała, że kocha tylko mnie. Ale ja wiem, że ty nie odpuściłbyś, nie mógłbyś znieść, że jestem szczęśliwy i wiem, że zrobiłbyś wszystko żeby zniszczyć tę miłość. I mam dla Ciebie ciekawszego niusa. Nie wierze jej, w ani jedno słowo. Więc skoro ja nie mogę jej mieć, ty też jej nie dostaniesz. Zresztą, to nie możliwe, bo właśnie kończy swój marny żywot Barbi w szpitalu. Nie martw się mój drogi, ponieważ ten obrzydliwy kurdupel Kartofel jest u niej teraz, to może jakimś cudem ją uratują. Zatem na wszelki wypadek ciebie i tę żmiję Dorotkę, spotka taki sam los jak ją.
Dorotą wstrząsnął dreszcz i rozpłakała się w głos.
- Zamknij się ty parszywa, podstępna suko. Obiecuję, że nie będzie bolało. To taka cicha i ładna śmierć, taka jak twoje życie do dupy z tym Kartoflem. W ogóle co za kobieta mogła wyjść za takiego pokrakę. I ty chciałaś ratować wielką miłość Tomasza i Danuty? Na co liczyłaś brzydka, gruba babo, że co? Że będziesz druhną na ich ślubie? Dla ciebie też mam smutną wiadomość, nawet dwie: pierwsza: ślubu nie będzie, a druga, twój kochany mężulek może zakiełkuje jako kartofel na jakimś polu, bo zdaje się wyjechał mazdą, w której jest zainstalowany ładunek wybuchowy... Och tak mi żal biednego Kartofelka...

Kamil jechał jak szalony. Dlaczego ich dom zbudował tak daleko? Klął na siebie w duchu, że nie przewidział wizyty Mateusza u nich w domu, pod jego nieobecność. Przecież to nie mogło być takie proste. Pluł sobie w brodę, że byli tacy naiwni, a ten szczur wykorzystał to....

- Pani Danuto? - powiedziała pielęgniarka - czas na dawkę smacznych tabletek.
Jednak Danuta nie reagowała. Pielęgniarka myśląc, że pacjentka śpi. Potrząsnęła nią delikatnie, ale nie reagowała. Zrozumiała, że stało się coś złego. Wybiegła z sali krzycząc:
- Panie doktorze, Panie doktorze!!!
...

niedziela, 5 lutego 2012

Kalejdoskop (14)

Tomasz w końcu się obudził. Nawet nie był zdziwiony bólem głowy, bolała go ostatnio tak często, że nawet przyzwyczaił się do tego dyskomfortu. Zdziwiony był miejscem w którym się znajdował. Nie bardzo wiedział co się stało, gdy nagle w jego świadomości, jak bolesne dla oczu błyśnięcie fleszy, pojawiały się obrazy. Wykrzywiona w dziwnym geście uśmiechu twarz Kamila, wypity napój i te słowa: "lepiej, żebyś nie wiedział". Nie był niczym skrępowany, leżał swobodnie na łóżku, przy którym stał nocny stolik i kubek z herbatą. Powoli poznawał to miejsce, był w domu Kamila. Co on ze mną teraz zrobi? W co jest zamieszany? Dlaczego chciał mnie zabić? Czy w ogóle chciał? Sam niczego z tej historii nie rozumiał. Zrobiło mu się głupio, że troszczy się o siebie, a nie wie nawet co dzieje się z Danutą. Drzwi od sypialni otworzyły się delikatnie. Postanowił udawać, że śpi. Ktoś podszedł do jego łóżka. Wyczuł, że kobieca dłoń głaszcze go po głowie, już miał otworzyć oczy żeby zobaczyć Danusię, kiedy kobieta odezwała się do niego:
- Tomek... Tomek, na litość boską, obudź się w końcu. Przecież nie możesz spać wiecznie...
Poznał jej głos. Dorota... Ona też jest w to wszystko zamieszana? Jej ciepły i miły głos sprawił, że otworzył oczy.
- Dorota? Dorota? Gdzie ja jestem? Dlaczego Kamil mi to zrobił?
- Spokojnie Tomek. Jak się czujesz?
- Dobrze, jak zwykle ból głowy, ale to mało istotne.
Podniósł się, ale świat w jego głowie zawirował jak w kalejdoskopie. Zasłabł i bezwolnie opadł na łóżko, ale żył. Oblał go zimny pot.
- Tomek, spałeś prawie dwie doby, za szybko chcesz wstać. Odpocznij. Przyniosę coś ciepłego do zjedzenia. Tylko nie rób głupot, wszystko ci wytłumaczę. Dobrze?
Pokiwał głową. Na myśl o jedzeniu jego żołądek powędrował do samej krtani. Czuł się taki słaby. Może jednak skoro jest tu Dorota, osoba, która nie skrzywdziłaby nawet muchy, ocaleje. Do pokoju wszedł Kamil.
- No witam. Jak się spało szefie?
- Kamil, coś Ty mi zrobił? Dlaczego? - wyszeptał Tomek.
- Póki co muszą ci wystarczyć twoje domysły, ale nie martw się, wszystkiego się dowiesz w swoim czasie. Najpierw musisz się posilić, odpocząć, żeby znieść jak mężczyzna wszystkie rewelacje.
Do pokoju weszła Dorota niosąc w dłoniach gorący kubek rosołu. Zapach wypełnił całe pomieszczenie, a Tomek o dziwo odczuł głód. Zjadł cały bulion zachwalając gospodynię i niepewnie spoglądając na dziwnie zadowolone małżeństwo. Zrobiło mu się ciepło i błogo. Chciał zadawać pytania, miał zamiar żądać wyjaśnień, ale ciężkie powieki były od niego silniejsze. Zasnął. Znany mu sen o łące i pożarze domu, wieścił znowu kłopoty…
- Całe szczęście, że się obudził - powiedział Kamil - teraz czas na kolejne niespodzianki dla naszego Tomka.
- Pojedziesz? Czy ja mam to załatwić?
- Pojadę kochanie, będzie bezpieczniej.
- Tylko proszę Cię, uważaj na siebie, wiesz, że jest bardzo niebezpieczny.
- Obiecuje wrócić zanim Tomek się obudzi.

czwartek, 2 lutego 2012

Urlop

Jestem na urlopie, szusuje na nartach, wracam w niedzielę :)
Ślę wszystkim serdeczności... napiszę coś jak tylko wrócę, jeśli nie odmarzną mi: nos, uszy i ręce :):)
Do przeczytania :)
Piotr

niedziela, 29 stycznia 2012

Kalejdoskop (12)

Pod domem na Kamila czekała jego zdenerwowana żona Dorota. Była, podobnie jak Kamil, niskiego wzrostu i miała jasne włosy, ale zapewne miała inny charakter i podejście do życia. Kierowała się zawsze uczciwością, a jej wielkie serce, mogło zmieścić każdego kto potrzebował pomocy lub wsparcia. Była wręcz uwielbiana przez swoich znajomych i współpracowników. Każdy zabiegał o jej względy, ponieważ miała niezwykłą zdolność, załatwiania spraw i rzeczy, jakby się mogło wydawać, niemożliwych. Dla Doroty słowo: "niemożliwe" nie istniało. Stojąc pod swoim domem i czekając na Kamila myślała o ich miłości. Zastanawiała się jak to w ogóle jest możliwe, że pokochała kogoś takiego jak on. Ale taka jest miłość. Dorota miała cel w tym związku i doskonale wiedziała jak go realizować. Wyznaczyła sobie ścieżkę i konsekwentnie ją realizowała, jednocześnie ciesząc się ogromnie z postępów jakie zauważała u Kamila. Czasem nawet myślała, że Kamil to jej życiowe powołanie, które musi wypełnić by być szczęśliwą. Widziała w swoim mężu tak wiele dobrych cech, że nic nie było jej w stanie zatrzymać. Chciała mieć dzieci z Kamilem i musiała zrobić wszystko co w jej mocy, zanim to nastąpi, żeby Kamil był gotowy do spełnienia tej roli. Rozmyślania o mężczyźnie swojego życia przerwał jej błysk świateł z nadjeżdżającego samochodu. Kiedy Kamil zatrzymał auto dosłownie przed jej stopami, zobaczyła przez szybę uśmiechniętą twarz swojego męża i leżącego na siedzeniu bezwładnie Tomasza. Jednym, ostrym ruchem, otworzyła drzwi samochodu od strony Tomka i wtedy on wypadł z siedzenia wprost przed nią.
- Jezusie Nazareński! Kamil! Coś ty najlepszego zrobił?!
- Jak to co? Rozkaz mojej Pani wykonany. Nie jestem zachwycony z obrotu spraw, ale zrobiłem to dla Ciebie.
Dorota uklęknęła nad Tomaszem i sprawną ręką sprawdziła czy ma puls.
- Żyje! Dzięki Bogu. Ileś ty mu tego wsypał?! Mówiłam ci, odrobinę tylko...
- Był tak pobudzony, że nie było rady, wlałem całą fiolkę.
- Oszalałeś?! Teraz módl się, żeby się obudził.
- No dzisiaj, to on zapewne się nie obudzi.
- Dzwoniłeś do Mateusza?
- Tak. Dzwoniłem, ale nie odbierał. potem wysłałem SMS. Nie odpowiedział, więc zadzwoniłem raz jeszcze. Mam nadzieję, że Danka wszystko łyka jak trzeba. Znasz ją przecież...
- Tak, nie łatwa z niej sztuka, nie da się tak łatwo, jak sądzimy.
- Dobra, bierzmy go do domu, bo jeszcze nas ktoś zobaczy. Gliny to ostatni ludzie, jakich tu teraz potrzebujemy.
Zabrali z trudem Tomasza do domu i położyli go w sypialni. Zaniepokojona Dorota co pięć minut sprawdzała czy Tomasz żyje. Wciąż zastanawiała się czy dobrze zrobili. Przecież Mateusz był na policji, powiedział, że Tomasz chciał zabić Danusie. Jej kobieca intuicja wręcz krzyczała, że nie można mu ufać. Wczoraj wieczorem, kiedy był u nich, tak przygnębiony wypadkami ostatnich dni, wiedziała, że to tylko gra. Na ludziach to ona się znała, a szczególnie na takich typach spod ciemnej gwiazdy, jakim był Mateusz. Bardzo go nie lubiła, ale nie mieli innego wyjścia, jeśli chcieli osiągnąć swój cel, musieli użyć jego nędznej osoby. Trudno, często bywa tak, iż musimy wybierać spośród dwóch złych dróg, właśnie tę o nazwie: "mniejsze zło". Do sypialni wszedł Kamil.
- Widzę, że Tomasz ma najwspanialszą opiekę w postaci mojej własnej żony - powiedział urażony.
- No to poczekaj. Jak ja się tobą zaopiekuje, to cię własna żona nie pozna - odpowiedziała na zaczepkę żartem.
- Dobra, ja przy nim posiedzę. Jak się obudzi gotów jest nas pozabijać, albo uciekać.
Dorota pocałowała czule Kamila w czoło i spojrzała mu głęboko w oczy z troską i miłością. Szepnęła mu do ucha: "Kocham cię" i wyszła.
Kamil wyciągnął z kieszeni telefon. Upewnił się, że Tomek śpi, a Dorota jest w łazience. Wystukał wiadomość: " Mamy go" i nacisnął: wyślij.

piątek, 27 stycznia 2012

Kalejdoskop (11)

Danusia drżącymi rękami wykasowała wiadomość i odłożyła telefon. Mateusz spał jak zabity. W jej głowie kłębiły się wszystkie najczarniejsze myśli. Rozpłakała się, ponieważ nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna i taka zagubiona. Otaczają ją ludzie, którym nie może ufać. Najpierw doznała strasznego zawodu od Tomasza, teraz kiedy w sercu, siłą bo siłą, ale robiła miejsce dla Mateusza, musiała się zmierzyć z jego kłamstwami. Nie miała nikogo na kim mogłaby się wesprzeć. Poczucie samotności wzbierało w niej lawiną łez. Przestała panować nad sobą i zanosiła się płaczem.
- Danusiu, kochanie, dlaczego płaczesz, co się stało - zapytał obudzony szlochem kobiety Mateusz.
Był autentycznie zaniepokojony. Przytulił ją do siebie. Czuła bicie jego serca, nierówne, niemiarowe, jakby się zdenerwował. Czuła jego ciepłą dłoń na swojej głowie i dałaby swoją, że słyszy jego myśli, które ją pocieszają, dają nadzieję. Czy to możliwe, żeby był tak świetnym aktorem? Żeby potrafił tak udawać?
- Danusiu, kochana moja, nie płacz – powiedział, i tak delikatnie jak tylko mógł, ocierał z jej oczu łzy - wiem, że cierpisz, ale ja jestem przy tobie...
- Boje się. Boje się co ze mną będzie…
- Przecież nie pozwolę Cię skrzywdzić, obiecałem ci to, kiedy cię tu przywieźli. Pamiętasz?
Wobec zdecydowanie, jak sądziła Danuta, mistrzowskiej gry Mateusza, ona postanowiła też zagrać w tym przedstawieniu, ale zmieni jego koniec na swoją własną korzyść. Powoli uspokajała się, kiedy nagle zadzwonił telefon. Krzyknęła przestraszona.
- To tylko telefon, spokojnie. To ten Kartofel dzwoni – okazał zdenerwowanie Mateusz.
Serce Danuty zamarło. Teraz wyda się, że odczytała wiadomość z telefonu. Musiała jednak brnąć w tę grę dalej.
- Nie odbierzesz? - zapytała zdenerwowana.
- Jak tylko się uspokoisz, oddzwonię do niego.
- A czego on może od Ciebie chcieć w niedzielę?
- Może ma jakieś wieści o Tomaszu. Prosiłem go żeby powęszył trochę, posprawdzał. Przecież Tomek przepadł… Co prawda wobec ciebie zachował się jak ostatnia świnia, ale to nasz przyjaciel.
- Idź, oddzwoń. Powiesz mi czy Kartofel się czegoś dowiedział.
Mateusz pocałował Danusię w czoło, uśmiechnął się do niej dobrotliwie, wziął swój telefon i wyszedł. Niestety nie mogła niczego usłyszeć. Po kilku minutach Mateusz wrócił do izolatki.
- I co? Co powiedział? Mów?!
Mateusz usiadł na krześle i zwiesił głowę.
- No mów do jasnej cholery co się stało?!
- Danusiu... - jego głos się załamał.
Patrzyła na niego jakby zobaczyła ducha, wisiała mu na wargach, wiedziała, że stało się coś złego, że wiadomość którą ma w głowie Mateusz powali ją, dobije, sprawi, że poczuje się jak by była w lawinie bez szans na przeżycie, jakby wpadła w Trójkąt Bermudzki, z którego nie ma już powrotu. Każda sekunda oczekiwania była jak najgorsza ze wszystkich możliwych tortur. I wtedy Mateusz spojrzał na nią. Oczy miał czerwone od łez i wybełkotał:
- Kochanie, Tomasz nie żyje...

wtorek, 24 stycznia 2012

Kalejdoskop (10)

Danusia wciąż leżała w szpitalu, ale dochodziła do siebie. Mateusz, który zabiegał o jej względy, dwoił się i troił, by nie brakowało jej "ptasiego mleczka". Patrzyła na swój szpitalny pokój z niedowierzaniem: cały tonął w kwiatach. Sama nie wiedziała czy zmęczony, czy zamroczony zapachem tylu lilii, Mateusz spał przy jej łóżku. Przyjrzała mu się. Był naprawdę przystojnym, troskliwym i opiekuńczym mężczyzną. Ile poświęcił jej czasu, ile wydał pieniędzy, żeby miała najlepszą opiekę, lekarstwa, szpital, to wie tylko on i dobry Bóg. Przychodził do niej przed pracą, a potem po pracy, i często siedział do późna w nocy. Serce Danusi zaczęło topnieć po naporem ciepła Mateusza. Był dla niej jedynym wsparciem, czuła się przy nim bezpieczna. Gdzieś w podświadomości pojawiało się zdanie, które kiedyś wypowiedział do niej Mateusz: "Już nigdy nie pozwolę, żeby Tomasz cię skrzywdził". Wiedziała od Matusza, że to nie kto inny, ale właśnie Tomasz chciał ją zabić. Teraz ponoć szuka go policja po ucieczce ze szpitala. Danusia nie mogła uwierzyć w te wszystkie rewelacje. W jej sercu wciąż żyło wspomnienie Tomasza, człowieka, którego kochała, któremu była w stanie poświęcić życie. Myślała o sobie, że jest naiwna, odrzucała uczucie Mateusza i biegła za Tomaszem, a tymczasem ten drugi okazuję się niedoszłym zabójcą, a pierwszy wybawicielem. Jednak nie była zdecydowana do końca, pytanie: "czy Tomasz byłby do tego zdolny?" nie pozwalało jej często zasnąć. Zdawało się, że jej serce było rozdarte pomiędzy rewelacjami na temat Tomasza, a tym obrazem człowieka, którego od tylu lat znała. Sytuację komplikował Mateusz próbując na wszelkie sposoby zdobyć względy Danuty. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że może się mylić, tylko nie potrafiła powiedzieć w stosunku do kogo popełnia błąd. Często leżąc tak w szpitalnym łóżku i wsłuchując się w ciszę, zdawało się jej że słyszy jak woła ją głos Tomasza, jak ją wabi do siebie. Zdawało jej się wtedy, że on pragnie pomocy, że jej potrzebuje. Myślała wtedy, że ten głos nie kłamie, że nie jest zatruty zdradą, czy nienawiścią. Ten głos, który pragnęła słyszeć, miał zapach miłości. Tomasz ją kochał i ona go kocha. Kiedy tylko coś wytrącało ją z rozmyślań, tłumaczyła sobie wiele razy, że to pewnie skutek leków przeciwbólowych i wstrząsu jakiego doznała, ale tego też nie była pewna. Z drugiej strony Mateusz, którego troska budziła w niej nie tylko radość. Miała czasem wrażenie, że to jakieś udawane, nie do końca szczere, ale szybko odrzucała tę myśl, bo dlaczego miałby ją okłamywać, co mógł na tym zyskać? Pocałunki którymi ją obsypywał przy każdym powitaniu i pożegnaniu były dla niej nad wyraz gorące, ale lubiła to, tym bardziej, że często zdarzało się, iż Mateusz pachniał tą samą woda kolońską co Tomasz. Nie była nigdy skłonna do szybkich miłości, ale potrzebowała czasu i zastanowienia. Mateusz nie dawał jej szans, tylko systematycznie i szybko, budził w jej oczach za jednym zamachem miłość, szczęście, radość, bezpieczeństwo i strach, niepewność, gniew... Chyba nie rozumiała samej siebie. Pocieszała się jednak tą myślą, że kobieta jest zawsze tajemnicą, nawet samą dla siebie. Rozmyślania przerwał leżący na szpitalnej szafce telefon Mateusza. Musiał być strasznie zmęczony, bo nawet nie drgnął. Zerknęła na wyświetlacz i zobaczyła napis: "Kartofel". Już była gotowa odebrać, ale nie zdążyła. Telefon przestał dzwonić. Po chwili jednak przyszła wiadomość SMS i choć wiedziała, że nie powinna była tego robić, odczytała. Serce zaczęło bić szybciej, oddech stał nie nienaturalnie szybki, było jej niedobrze i gorąco. Co to znaczy? O co chodzi? Ogarnął ją strach. Przeczytała raz jeszcze: "Mam nadzieję, że pracujesz nad Danką. Pamiętaj co Wam grozi... Trzymaj się . Kamil".

niedziela, 22 stycznia 2012

Kalejdoskop (9)

W ogólnym zamieszaniu, panującym z powodu bliżej nie określonego wystrzału, udało im się wymknąć ze szpitala. Tomasz wciąż czuł lufę na swoich plecach. Wsiedli do samochodu zaparkowanego tuż pod wejściem. Samochód ruszył z piskiem opon. Tomasza znowu zaczęła boleć głowa, nadmiar wrażeń i prędkość sprawiły, że poczuł się naprawdę źle.
- Szefie tylko mi tu nie zjedź teraz.
- Kartofel! Co Ci strzeliło do tego pustego łba? Oszalałeś? Tak. Oszalałeś. Chciałeś mnie zabić, grozisz mi bronią, porwałeś mnie...
- Tomek, pozwól, że tak będę do Ciebie mówił od dzisiaj, uspokój się. Nikt nie chcę Cię zabić, a już na pewno nie ja. Jestem ostatnią osobą, której zależałoby na Twojej śmierci.
- W takim razie co to wszystko ma znaczyć, do jasnej cholery? A broń? Miałem Twój pistolet przy swojej skroni!
- Inaczej byś się nie pozbierał. Ratuje Ci życie...
- Niech Cię szlag trafi z takim ratowaniem życia, zaraz tu umrę, jak nie zwolnisz i nie wytłumaczysz mi o co chodzi!
Kartofel zatrzymał samochód. Tomek ledwie wysiadł, kręciło mu się w głowie. Był słaby, tak bardzo słaby. Gdyby nie to, puściłby się w las i zaczął uciekać, ale nie miał szans. Oparł się o maskę samochodu i ciężko oddychał. Co ma robić? Kim jest ten Kamil? Zaufać mu, czuć się bezpiecznie, czy raczej uciekać? Resztką sił wsiadł do auta.
- Tomek, wypij to. Zrobi Ci się lepiej - powiedział Kamil podając plastikowy kubek.
- A co to jest? - zapytał nieufnie Tomasz.
- Zadajesz mi wciąż jakieś pytania, na żadne jeszcze nie zdążyłem odpowiedzieć. Pij, to zobaczysz, zaraz mi podziękujesz.
- Nie, dziękuję, poradzę sobie i bez tego.
- Pij, powiedziałem! Zaczynasz mnie wyprowadzać z równowagi. Jestem niespotykanie spokojnym człowiekiem, ale jak mnie kto zdenerwuje... lepiej, żebyś tego nie widział. Pij, powiedziałem!
Mózg Tomasza chyba nie funkcjonował jak należy, bo wziął kubek i wypił napój, który miał posmak kropli miętowych.
- No, teraz mnie już masz. Wypiłem, to pewnie trucizna, ale ja i tak nie mam po co żyć. Danusia pewnie nie żyje...
- Żyje. Żyje i ma się coraz lepiej. I Tobie za chwile też będzie lepiej. Proszę Cię Tomek, zaufaj mi. Wiem, że mnie nie znosisz, że nie dałem się poznać z tej najlepszej strony, ale jeszcze raz Ci powiem, że ratuję Twój tyłek i powinieneś być mi wdzięczny.
- Ale czy ja prosiłem, żeby ktokolwiek mnie ratował? Przed czym mnie ratujesz? Przed policją, która będzie nas szukać? Podłożyłeś ładunek w szpitalu! Człowieku jesteś obłąkany!!!
- To nie ładunek, tylko... zresztą co ja Ci tu będę opowiadał, nie było żadnej bomby, a wybuch nie był dla nikogo groźny. Nic się nikomu nie stało, zapewniam Cię. Dziecinna zabawka i tyle. Policja inaczej nie ruszyłaby się spod Twoich drzwi.
- Jest mi znowu słabo.
- To dobrze, zaraz zaśniesz. Dałem Ci środek nasenny i przeciwbólowy.
- A więc jednak nie można Ci ufać...
- Jak widać nie można Tomaszu. Faktycznie jesteś zbyt łatwowierny, ale to się zmieni. Zapewniam.
Tomasz walczył z opadającymi powiekami, ale był bezsilny. Próbował zająć się rozmową.
- Gdzie mnie wieziesz? - wybełkotał
I jakby gdzieś z oddali usłyszał głos Kamilia.
- Lepiej, żebyś nie wiedział.



sobota, 21 stycznia 2012

Kalejdoskop (8)

Tomasz dalej nie wiedział co tak naprawdę dzieje się z Danusią. Pod drzwiami jego szpitalnej sali stało dwóch policjantów. Zastanawiał się czy są postawieni tu bo jemu coś może grozić, czy on jest zagrożeniem dla innych. W jego słowie przewalały się z hukiem wodospadu myśli i zadawane mu wciąż pytania:
- Kim dla Pana jest Danuta Podsiadło?
- Gdzie pojechał Pan jej samochodem, kilka dni przed wyjazdem na urlop?
- Co Pana łączy z mechanikiem samochodowy z ul. Operowej?
- Dlaczego nie pojechał Pan do pracy?
- O co pokłócił się z Panią Danutą, kiedy był Pan u niej na kolacji
- ...
Rozmyślanie przerwały mu głośne rozmowy pod szpitalnymi drzwiami. Ewidentnie, ktoś chciał się do niego dostać. Zaczął się bać kolejnych pytań, jego umysł prawnika nakazywał mu oczywiście mówić prawdę, ale wiedział, że dzisiaj prawda jest zupełnie inna niż wczoraj, albo ta sama, tylko na jej opisanie używa się innych słów, a tego potrzebowali śledczy. Głosy na korytarzu uspokoiły się. Pewnie zrezygnowano z kolejnego przesłuchania. Tomasz odetchnął z ulgą. W jego sercu panował niepokój spowodowany pytaniami o Danutę, o jej samochód. Dlaczego, do jasnej cholery, nikt nie chce powiedzieć mu, że ona żyje, że wszystko będzie dobrze, i że ten koszmarny sen w końcu kiedyś się skończy. Pod drzwiami znowu zamieszanie i jakby wystrzał. Słyszał biegających ludzi po szpitalnym korytarzu, głosy krzyczących coś lekarzy i pielęgniarek. Serce w nim zabiło z ogromna siłą, aż poczuł ból w klatce piersiowej, gdy drzwi jego izolatki otworzyły się z hukiem. W wejściu stał mężczyzna. Ponieważ w pokoju Tomasza panował mrok, a na korytarzu świeciły ostre jarzeniówki, nie można było rozpoznać jego twarzy. Tomasz jednak wiedział, że go zna, ta sylwetka wydawała mu się znajoma. Powoli, na wypadek konieczności ucieczki odkręcał od wenflonu linkę prowadzącą do kroplówki, do której był podłączony. Drzwi zamknęły się za nieznanym mężczyzną delikatnie i powoli. Tomasz dążył jeszcze zobaczyć, że pod drzwiami nie ma policjantów. Powolnym krokiem, jakby z zamiarem wysłania ofiary o której się wie, że nie ma żadnych szans, na drugi świat, mężczyzna zbliżył się do jego łóżka.
- Kim jesteś? - zapytał Tomasz, zdenerwowany, że linka od kroplówki nie puszcza tak łatwo i autentycznie przerażony, że ktoś przyszedł dokończyć dzieła sprzed cmentarza.
- Ubieraj się! Szybko!
I ten głos... też znajomy. Twarz miał zasłonięta narciarską maską, na głowie czarna czapka...
- Nie przyglądaj mi się tylko się ubieraj! masz tu rzeczy.
Tomasz leżał jak kłoda nie bardzo wiedząc co się dzieje. Otrzeźwiał i skostniał jednocześnie, kiedy napastnik powiedział:
- Może to na Ciebie zadziała - i wyciągnął z kieszeni rewolwer - ruszaj dupę, i natychmiast ubieraj się!
Tomasz w ciągu kilkunastu sekund był ubrany i gotowy do wyjścia.
- Ale gdzie mnie zabierasz? Kim jesteś?
- Kim jestem?! Hahaha – roześmiał się mężczyzna – hahahh kim jestem?!
Napastnik przyłożył lufę pistoletu do skroni Tomasza i zdjął maskę.
- Oto kim jestem…
- Co tu robisz? Rewolwer? Maska? Jednak to Ty... a ja Ci ufałem...

środa, 18 stycznia 2012

Kalejdoskop (7)

Obrażenia jakie Danuta odniosła w wyniku wypadku były o wiele poważniejsze niż mogło się wydawać. Przeszła serię trudnych operacji, a lekarze określali jej stan jako: "ciężki, ale stabilny". Nieoczekiwana nieobecność Danuty w kancelarii wprowadziła współpracowników w lekkie zdziwienie. Jednak szybko wytłumaczono sobie, że skoro nie ma Tomasza, który zaplanował urlop, to pewnie pojechał na ten urlop z Danką. Tajemnicą Poliszynela były uczucia, jakie żywili do siebie.
- Zapewne nasz Tomasz zapomniał dodać, że wyjeżdża razem z Danusią - powiedział Kamil.
Kamil był praktykantem w kancelarii Tomasza. Był to człowiek o niskim wzroście i jasnych włosach. Jego karnacja przypominała kolorem białą bibułę. Zawsze blady i mający coś do powiedzenia. Wszyscy czekali kiedy skończy się czas stażu i Kamil wyleci z hukiem z ich kancelarii. Jedyną osobą, która psuła atmosferę, był właśnie on, nazywany przez innych pracowników, Kartoflem.
Po kilkunastu próbach połączenia z Tomaszem lub Danutą zaczęto się niepokoić.
- Dajcie spokój - mówił Kartofel - pewnie sobie kochankowie urządzili "noc przedślubną" w biały dzień. Wiadomo hormony buzują. Taka ładna para: on piękny, młody i bogaty, a ona... Kopciuszek...
Tego typu tekstami wprowadzał resztę pracowników w złość. Awantura wisiała w powietrzu.
- Jak się nie zamkniesz Kamil i nie weźmiesz do roboty, to Ci ukręcę ten pusty łeb - powiedział zdenerwowany Mateusz, który pod nieobecność Tomasza pełnił zawsze rolę szefa - i wylecisz stąd szybciej niż ustawa przewiduje.
- I pójdziesz siedzieć. Przypominam Ci kolego, że to groźby karalne - odszczekał się Kartofel.
- Nie warto - odezwała się Marysia - głupiego zabijesz, a za zdrowego siedzieć pójdziesz.
- Martwię się na dobre - powiedział Mateusz - mam jakieś dziwne przeczucie. Po pracy pojadę do domu Danki, zobaczę co się tam dzieje.
Jakże wielkie było zdziwienie Matusza, kiedy podjechał pod dom Danuty. Zobaczył dwa policyjne radiowozy i kilku ludzi stojących pod posesją.
- Co się tu stało? - zapytał zdenerwowany.
- A kim Pan jest? - odpowiedział pytaniem na pytanie policjant.
- Jestem pracodawcą Pani Danuty, nie przyszła dzisiaj do pracy.
- Pani Danuta leży w szpitalu na Kanonicznej, miała wypadek samochodowy.
- Wypadek?! Kiedy?! A Panowie co tu robicie?
- Podejrzewamy, że ktoś targnął się na życie Pani Danuty, stąd nasza obecność tutaj. Prokurator wydał nakaz przeszukania mieszkania...
Mateusz był przerażony. Wykonał chyba sto tysięcy połączeń do Tomasza, ale ten był poza zasięgiem.
- Wyłączył telefon... hmm... dziwne - powiedział do siebie Mateusz - ale może to i lepiej.
W szpitalu musiał skłamać, że jest mężem Danuty, by dowiedzieć się czegokolwiek o stanie w jakim się znajduje. Pozwolono mu wejść do niej na chwile. Leżała nieprzytomna. Po twarzy Matusza popłynęły łzy. Podszedł do łóżka, usiadł na krześle, a w jego głowie pulsowały słowa policjanta: "podejrzewamy, że ktoś targnął się na jej życie". Kto? I nagle do głowy przyszło mu jedno imię: Tomasz... Przecież to była chora miłość. Pewnie Danusia nie odpowiedziała pozytywnie na jego zaloty i stało się. Nie mógłby znieść, że ona mogłaby być z kimś innym, więc załatwił problem i sam zniknął. Przecież odebrałby telefon. Wiedział, że ja też ją kocham. To drań!
- Danusiu, słyszysz mnie? Kocham Cię... Nie mogę Cię stracić... Nie umieraj, a obiecuję, że Tomasz juz nigdy Cię nie skrzywdzi... - powiedział głaszcząc delikatnie jej dłoń.
Drzwi od szpitalnej sali otworzyły się i weszła pielęgniarka.
- Pańska żona, musi odpoczywać... Niech Pan zostawi swój numer w recepcji, w razie jakichkolwiek problemów będziemy Pana informować. Niech Pan idzie do domu, nic tu po Panu...
Zrezygnowany i załamany Mateusz wstał od łóżka ukochanej i jakby w amoku ruszył do wyjścia. Musiał coś zrobić, nie mógł tak siedzieć bezczynnie i załamywać rąk. W jego głowie powstał młyn myśli: "A jeśli to nie Tomasz?... Nawet jeśli to nie on, jest szansa, trzeba ją wykorzystać, żeby zdobyć Danutę. Przecież nawet jeśli to nie on, nie ma go przy niej, ja jestem". Jego auto jakoby jechało samo. Ocknął się z rozmyślań, kiedy zdał sobie sprawę, że zatrzymał się pod komisariatem policji. Kiedy wbiegał po schodach mruknął do siebie:
- Tak, zrobię to. W imię naszej miłości.
- Słucham Pana? - odezwał się dyżurny
- Chcę zgłosić zawiadomienie, mam ważne informacje w sprawie dzisiejszego wypadku na autostradzie w którym ucierpiała Pani Danuta Podsiadło. Wiem, kto chciał ją zabić... niejaki Tomasz Styczeń...

wtorek, 17 stycznia 2012

Kalejdoskop (6)

Danuta odłożyła słuchawkę. Była wściekła. Tak zabiega o względy Tomasza, a on zdaje się tego nie dostrzegać.
- Teraz jeszcze wyjechał. Wakacji mu się zachciało. Niech ja go tylko dorwę w swoje rączki, zobaczy on co znaczy zadzierać z Danutą - mruknęła do siebie złowrogo, kiedy wsiadała do samochodu.
Droga do jakoś się jej dłużyła. Spojrzała na zegarek. Miała jeszcze spory zapas czasu, więc postanowiła sobie zrobić wycieczkę i pojechać do kancelarii okrężną drogą. Skręciła na autostradę, a w jej głowie pojawiały się obrazy z ostatniego spotkania z Tomaszem w jej domu.
- Pyszna kolacja. Wiesz, że nikt nie gotuje tak jak Ty - powiedział Tomek.
- Daruj sobie komplementy mój drogi. Znamy się już tyle lat, że wiem, kiedy próbujesz kłamać.
Uśmiechnął się do niej tak jak potrafił najpiękniej, a ona patrzyła mu w oczy z nieukrywanym podziwem.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? - zapytał z kokieterią w głosie.
- Ty mi tu oczu nie zamydlaj, tylko pomóż sprzątać - odpowiedziała zbierając talerze ze stołu.
Była spłoszona, że zauważył to spojrzenie. Tomasz wstał, zebrał kieliszki i poszedł za nią do kuchni.
- Dana..
- Co?
- Chciałbym Ci coś powiedzieć. To jest dla mnie coś bardzo ważnego, coś co sprawia, że...
Zadzwonił telefon. Danuta nie myśląc wiele i bojąc się wyznań Tomasza, podeszła do telefonu.
- Halo?... halo?!
Odłożyła słuchawkę.
- Kto dzwonił? - zapytał Tomasz.
- Głuchy telefon, pewnie ktoś się pomylił.
Nie chciała martwić Tomasza, że te głuche telefony powtarzają się od jakiegoś czasu. Zresztą pomyłki się zdarzają i nie będzie robić afery z powodu kilku nieudanych połączeń. Koniecznie chciała sprowadzić rozmowę na inny temat obawiając się, że Tomasz będzie chciał kontynuować swoje zwierzenia. Tyle razy, przed snem, leżąc sama w łóżku , marzyła o tym, by wyznał jej miłość, by powiedział jej, że bez niej w jego życiu brakuje tlenu, a kiedy przychodziła ta chwila, robiła wszystko co w jej mocy, żeby do tego nie doszło. Specjalnie upuściła kieliszek.
- No nie! No i wytłukłam wszystkie kieliszki. Został nam tylko jeden.
- A to my już nie będziemy nic pić?
- Ty się możesz Tomku napić, ale ja nie, zwyczajnie nie mam kieliszków.
Zabrała się za sprzątanie, ale czuła na sobie jego wzrok. Robiło się jej ciepło, tak bardzo chciała znaleźć się w jego ramionach i tak bardzo się tego bała. Tomasz nie czekając na propozycję Danusi nalał sobie wina. Patrzył na nią z zachwytem, była dla niego wszystkim, powietrzem, słońcem, niebem... Chyba nigdy nie kochał nikogo tak bardzo. Wyczuła, że Tomasz zbiera się na odwagę. Nie myliła się.
- Dana, ja Ci muszę coś powiedzieć, widzisz...
Znowu zadzwonił telefon. Tym razem słuchawkę podniósł Tomasz.
- Halo? Halo?! Co to za głupie żarty do jasnej cholery! Słuchaj no koleś! Jeszcze raz tu zadzwonisz, a zawiadomimy policję.
- Tomek! Na litość boską! Co się tak wściekasz?
Był zły, że po raz kolejny telefon przerwał mu tak ważną kwestię. Danuta z roztargnienia napiła się z kieliszka Tomka.
- O! To mi się podoba. Ciekawe czy następną kolację będziemy jeść z jednego talerza - zażartował Tomasz - Wiesz co? Może w piątek poszlibyśmy razem do kina? Co Ty na to?
- A Ty nie musisz już iść do domu? Taksówkę zamówiłeś na dwudziestą trzecią. Już stoi pod domem.
- Już ta godzina. Zasiedziałem się. Wybiorę coś fajnego, rozerwiemy się.
Wychodząc, pocałował ją jak zwykle na pożegnanie. Jego zapach wypełnił nozdrza Danuty, chciała go zatrzymać, ale nie mogła sobie pozwolić na taki luksus.
Wróciła do szarej rzeczywistości. Miało być kino, a są wakacje. Pomyślała, że jest naiwna. Jak mogła wierzyć, że Tomek ją kocha... Rozpędziła się na dobre. Spojrzała na zegarek, zaczęło się robić późno. Ale zdąży. Rozejrzała się. Na następnym zjeździe z autostrady będzie skręcać, potem minie stację benzynową, hipermarket i będzie w pracy. Nacisnęła pedał hamulca i wpadła w panikę. Jechała dużo za szybko, a samochód ani drgnął. Zdjęła nogę z gazu, ale auto nawet nie zareagowało. Jak długo może tak jechać? Co się zepsuło? Myśli płynęły w jej głowie z szybkością lawiny. Próbowała zaciągnąć ręczny, ale także nie reagował. Pomyślała, że jeśli wjedzie na zjazd z autostrady, gdzie jest pod górkę, auto zwolni. Chciała jak najdelikatniej wejść w zakręt, ale straciła panowanie nad samochodem. Odbiła się od barierki i poszybowała w górę, odwracając się niebezpiecznie. Wiedziała, że nie wyląduje na kołach. Całe życie przepłynęło jej przed oczami. Dachowała... Zapewne ktoś chciał ją zabić...

niedziela, 15 stycznia 2012

Kalejdoskop (5)

Ruszył biegiem w stronę auta. Jego oczom ukazał się płonący wóz. Zostawił w samochodzie torbę, dokumenty, telefon... Doskoczył do auta myśląc, że uda mu się to wydostać, i nagle wstrząsnął wsią kolejny wybuch odrzucając go o kilka metrów od samochodu. Jeszcze widział błękitne niebo, jeszcze słyszał głos wyjących syren, jeszcze czuł... strach, a potem cisza. Cisza i ciemność...
Ubrany w krótkie spodenki znowu miał 10 lat. Bawił się z kolegami w chowanego. Ależ sobie znalazł kryjówkę. Beczka po smole. Tutaj nikt go nie znajdzie. Mijały godziny, a on siedział w tej beczce. W końcu zrezygnowany, zdał sobie sprawę, że nikt go już nie szuka. Spojrzał na siebie. Koszulka brudna od smoły, podobnie nowe spodnie i buty, a ręce, nogi, włosy i całe ciało... pożal się Boże. Niedaleko była studnia z pompą, więc w strachu przed gniewem rodziców, postanowił tam się umyć. Po jakimś czasie, nadeszła mama.
- Tomek! Gdzieś Ty się podziewał. Boże! Jak Ty wyglądasz! Marsz do domu!!!
- Mamo, ja nie chciałem, bawiliśmy się w chowanego...
- Do domu powiedziałam! Jak ja Cię domyje?!
Próbowano wszystkiego. Biedna kobieta musiała od sąsiadów pożyczyć solonego masła, żeby domyć Tomasza z tego brudu i smoły. Nieustannie mówiła do niego robiąc mu wyrzuty, a on, jak to dziecko stał w wannie upokorzony i płakał. Spotkanie z ojcem, który wieczorem wrócił z pracy, nie należało do najprzyjemniejszych. Przeprowadzili, prawdziwie męską rozmowę. Ojciec był wściekły, że mama płakała z powodu braku wyobraźni jakim wykazał się dziesięciolatek.
- Mamo... - powiedział cicho.
Nawet się do niego nie odwróciła.
- Mamo... bardzo przepraszam, że się denerwowałaś. Obiecuję, to się już nie powtórzy.
Zapach mleka i oliwy ogarnął go całego, gdy matka przytuliła syna.
- Tomek, martwiłam się, że coś Ci się stało, tak długo Cię szukałam. Nie rób mi tego nigdy więcej.
Poczuł się jakoś słabo. Wszystko zaczęło go boleć i taki dziwny uścisk na głowie. Ale skąd ten dziwny głos, który go wołał?
- Panie Tomaszu, Panie Tomaszu... słyszy mnie Pan?
Poczuł szarpnięcie za ramię. Ból rozrywał mu czaszkę. Otworzył oczy. Zobaczył jakiegoś człowieka ubranego w biały kitel. Potem sufit z jarzeniówkami.
- Gdzie ja jestem? - wyszeptał.
- Dzięki Bogu, wrócił Pan do nas.
- Gdzie ja jestem? - powtórzył pytanie - co się stało?
- Jest Pan w szpitalu. Jestem lekarzem. Jak Pan się czuje?
- Boli mnie głowa i ramię.
Mózg, lotem błyskawicy, przypomniał mu wszystko. Jego samochód wyleciał w powietrze i zdaje się, że on wyleciał razem z nim.
- Będzie Pan żył. To tylko powierzchowne obrażenia i lekkie poparzenie. Czy jest Pan na siłach porozmawiać z policją?
- Z Policją? Po co? Czego oni ode mnie chcą?
- Powiem im Panie Tomaszu, żeby zbytnio Pana nie męczyli.
Lekarz wyszedł. Tomasz rozejrzał się po pokoju. Izolatka. Chronicznie nie cierpiał szpitali. Zresztą leżał w nim po raz pierwszy. Otworzyły się drzwi izolatki i weszło dwóch mężczyzn, ubranych w policyjne mundury. Poczuł ogarniający go strach.
- Dzień dobry, Panie Tomaszu. Jestem Marcin Szmit, a to mój kolega: Grzegorz Nowicki, jesteśmy policyjnymi śledczymi. Czy może Pan odpowiadać na pytania?
- Ale jakie pytania?
- Pana samochód wybuchł pod wpływem podłożonego w nim materiału wybuchowego. Czy ma Pan jakiś wrogów?
- To była bomba???
- Tak, i to profesjonalnie skonstruowana. A zatem, wrodzy?
- Jestem prawnikiem, prowadziłem różne sprawy, nie raz mi grożono, ale przecież... Nie, nikt nie przychodzi mi do głowy. Chociaż, zaraz, w drodze miałem dziwny telefon, ktoś kazał mi wracać do domu, jeśli nie chcę pożałować, że się urodziłem... Dzwoniłem do kancelarii, ale nikt nie odbierał.
- A zna Pan niejaką Danutę Podsiadło?
- Tak, to moja przyjaciółka, ktoś może nawet więcej. A dlaczego Pan pyta?
- Pani Danuta, pracowała dla Pana?
- Tak prowadzi mi kilka spraw, ale co ona ma z tym wspólnego?
- Panie Tomaszu, Pani Danuta...
- Co Pani Danuta?!
Chciał się podnieść, ale ból wydawało mu się rozrywa mu czaszkę od wewnątrz, aż z bólu krzyknął. Jeden z policjantów wyszedł na korytarz i krzyknął:
- Lekarza! Szybko!
Tomasz zdążył tylko w panice zapytać:
- Co z na Danusią? Ludzie powiedzcie co z Danusią?
 Poczuł ukłucie w prawym ramieniu. To pewnie środek uspokajający, policjantów już nie było. Strach mijał, serce powoli wracało do miarowego bicia, zasypiał... i wciąż jeszcze, jak mantrę, powtarzał:
- Co z Danusią, co z Danusią...

sobota, 14 stycznia 2012

Kalejdoskop (4)

Odbił kierownicą w prawo. Wpadł w poślizg, jednak mimo wszystko udało mu się opanować samochód. Zatrzymał się na pustej drodze. Jeszcze chwilę, jakby nie wierzył, że się udało, siedział w wozie.
- Ten przeklęty sen! Zawsze zwiastuje kłopoty - powiedział sam do siebie.
Wysiadł z samochodu. Zimne powietrze dobrze mu robiło, ale serce miał w gardle. Gdyby siłą woli nie opanował emocji pewnie by zwymiotował. Musiał podjąć decyzję, czy jechać dalej, czy wracać. Zawieszony pomiędzy tym co wpajali mu w elitarnej szkole dla chłopców, że prawdziwy mężczyzna jest konsekwentny, silny, odważny, że łatwo się nie poddaje i jest stworzony by walczyć z przeciwnościami, a tym co właśnie odczuwał, czyli irracjonalnym strachem przed utratą życia, cmentarzem i grobem rodziców, był zmuszony wybierać. Albo to co nakazują stereotypy, albo co podpowiada mu serce. Wybrał to pierwsze. Chyba nie mógłby spojrzeć w lustro.
- Muszę pokonać siebie, muszę siebie zwyciężać - powtarzał pod nosem, dodając sobie animuszu.
Kilometry mijały. Minęło także zmęczenie. Adrenalina jeszcze do końca nie opadła, a umysł kazał mu wytężyć wszystkie zmysły, byle bezpiecznie dojechać do celu. Od jakiegoś czasu trzymało się za nim wielkie terenowe auto. "Pewnie nie spieszy mu się, tak jak mnie" - pomyślał. W schowku zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu zdjęcie Danusi.
- Cześć Dana! Co tam?
- Tomek, gdzie Ty się podziewasz?
- Danusiu postanowiłem wyjechać na trzy dni, odpocząć. Chyba praca daje mi w kość...
- Jak to na trzy dni?! Nie rozumiem!?
- No zwyczajnie, na trzy dni: piątek, sobota, niedziela...
- Świnia! - odkrzyknęła Danusia i przerwała połączenie
- Danka?! Danka?!
Zdziwiony spojrzał na telefon. Próbował połączyć się z nią jeszcze kilka razy, ale bezskutecznie. Danuta wciąż odrzucała połączenie. Danusia była kobietą, przy której Tomasz czuł się nadzwyczajnie. W jej towarzystwie nie potrafił kontrolować swoich emocji. Niejednokrotnie zdziwiony swoimi reakcjami i myślami czuł się przy niej jak macho, jak prawdziwy facet. O dziwo, to właśnie ona, albo jej towarzystwo, dodawały mu męskości. Był szarmancki, czarujący, a jednocześnie, co nie przeczy pierwszemu, szorstki, stanowczy, władczy... Jak udawało mu się to wszystko łączyć? Wiedział, że jest w Danusi zakochany po uszy, ale strach.... znowu strach... przed kompromitacją sprawiał, że nigdy nie wyznał co do niej czuje. Znowu zadzwonił telefon.
- Halo. Tomasz z tej strony.
- Gdzie jesteś gnoju!? - krzyknął głos w słuchawce
- Przepraszam, a z kim ja rozmawiam?
- Nie ważne. Ja Ci dobrze radze, wracaj! Wracaj jak nie chcesz żałować, żeś się urodził!
 Przerwane połączenie. O co chodzi? Kto to był? Spróbował połączyć się z Danusią. Cisza. Potem z firmą. Cisza. Zbliżał się do celu swej podróży. Pomyślał, ze głupotą byłoby teraz zawracać. Po kilkunastu minutach pełen niepokoju podjechał po mały wiejski cmentarz. Dziwne telefony i to miejsce okazały się dla niego mieszanką prawie nie do zniesienia. Stanął nad grobami rodziców, a przed oczami przejawiały się sceny z pogrzebu i późniejsze zagubienie małego chłopca. Tylko ten cmentarz wie ile wypił jego łez, kiedy po pogrzebie całymi godzinami potrafił leżeć przy grobach i przytulać się do zimnej ziemi. Odzyskiwał bardzo powoli spokój. Mówił do rodziców:
- Cześć kochani, to ja Tomek, dawnośmy się nie widzieli. Tak tęsknie za Tobą mamo, tak bardzo mi brakuje Ciebie tato. Dlaczego nas to spotkało? Mam firmę, jestem zakochany, i nie wiem nawet czy mnie słyszycie, ale komu mam powiedzieć o swoich sukcesach? Jesteście mi najbliżsi. Tato, nie śnij mi się już tak strasznie, martwię się wtedy, że nie jesteś szczęśliwy. Czy można być szczęśliwym dwa metry po ziemią? Co ja w ogóle robię, do kogo ja gadam?
Zmówił krótką modlitwę Ojcze Nasz i wieczny odpoczynek i już chciał odejść od grobów, kiedy wsią wstrząsnął potężny wybuch...
- O Boże! Moje auto! Moje auto, cholera jasna....!!!

Kalejdoskop (3)

Kiedy się obrócił zobaczył zwęgloną twarz ojca, która wprowadziła go w stan przerażenia. Obudził się zlany zimnym potem, ciężko oddychał, dałby sobie głowę uciąć, że wciąż czuje swąd spalonego domu. Pomimo minionych dni i lat nie mógł się pogodzić ze stratą ukochanych rodziców i swojego małego świata, jakim był ich pełen miłości dom. Ten sen, tak przerażający i realistyczny, prześladował go jakiś czas. Rodzina zastępcza, w której się znalazł po tragedii, próbowała jak tylko potrafiła, zrekompensować mu stratę. Tomek miał wszystko czego potrzebował, i nie chodzi tylko o przedmioty, które dla dziecka mogły mieć wartość, ale przede wszystkim otrzymał miłość, troskę i opiekę. Czas goi rany. Niestety dzisiejsza noc pokazała, że to nie do końca prawda. Nie mógł znieść na jawie wspomnienia zwęglonej twarzy ojca. Spojrzał na zegarek. Znowu ta sama godzina. Napawała go przerażeniem i pomimo swoich trzydziestu lat zwyczajnie w świecie się bał. Ale czego? Ojca, którego tak kochał? Obecności matki, która była dla niego wszystkim? Przezwyciężając strach wziął prysznic. Woda spływająca po jego ciele przynosiła mu ulgę, jakby obmywała go z płomieni które widział jako dziecko. Postanowił, że dzisiaj odwiedzi grób rodziców, nie był już tam tak dawno. Sam przed sobą usprawiedliwiał się, że teraz, gdy się usamodzielnił, ma świetne wykształcenie i dobrą pracę, nie miał czasu jechać do wioski oddalonej o trzysta kilometrów tylko po to, żeby zapalić znicz i powspominać. Zresztą zawsze te wspomnienia budziły w nim lęk i już jako dziecko bronił się rękami i nogami przed tym cmentarzem i dwiema smutnymi mogiłami. Nagle na plecach poczuł ostry strumień zimnej wody wyrywający go z rozmyślań. Skończyła się ciepła woda w bojlerze. Zapach świeżej kawy pobudził go do działania. Ponieważ już świtało i pora była odpowiednia, zadzwonił do pracy. Nagrał się na automatycznej informując swoich pracowników, że dzisiaj nie przyjdzie do pracy. Firma dobrze się rozwijała, panowała w niej rodzinna atmosfera, pracownicy byli świetnymi fachowcami i jego przyjaciółmi, więc spokojnie mógł sobie na to pozwolić. Spakował torbę, dosłanie kilka najpotrzebniejszych rzeczy i ruszył w drogę. Po kilku kilometrach musiał się jednak wrócić. Maił obsesje na punkcie zakręcania głównych zaworów gazu i wody w domu, nie tylko wtedy gdy miało go nie być kilka dni, ale nawet gdy wychodził do pracy. Czy można było się mu dziwić? Jego rodzinny dom i rodzice spłonęli pod gruzami właśnie z powodu wybuchu gazu. W końcu targany skrajnymi emocjami i jakimś dziwnym poczuciem niepokoju jechał do miejsca, gdzie życie odbyło tragiczne przedstawienie pt. początek strachu. Droga szybkiego ruchu po której jechał wydawała mu się jakaś złowroga, jakby wyjęta z horroru. Podnosząca się z niej delikatna mgła potęgowała to wrażenie. Wczesna pora dnia i jeszcze wcześniejsza pobudka w postaci zmęczenia dawały mu się we znaki. Jeszcze kilka kilometrów i zatrzyma się na kawę, odetchnie. Znużenie jednak było coraz silniejsze. Zasnął. Może minął ułamek sekundy, gdy usłyszał klakson i zobaczył przed sobą ogromne światła ciężarówki i dwie uśmiechnięte twarze: mama i tata...
- O Chryste Panie! - zdążył wykrzyknąć.
...

piątek, 13 stycznia 2012

Kalejdoskop (2)

Z daleka usłyszał bijące dzwony parafialnego kościoła, do którego chodził z rodzicami co niedzielę. Fascynowała go ta atmosfera tajemnicy. Mógłby godzinami wpatrywać się w obrazy i freski, zamęczając matkę i ojca pytaniami o biblijne historie. Podniósł się z ziemi. Spojrzał w stronę wieży kościelnej. Westchnął głęboko jakby chciał zmieścić w płucach całą tę atmosferę spokoju. Nagle, jakby rażony piorunem, zdał sobie sprawę, że dzwony biją smutno, jakby żałobnie. Instynktownie obrócił się w stronę swojego domu. Jego kochana wioska skąpana w słońcu wyglądała cudownie. Nigdy nie zapomni tego widoku, tu jest jego mała, kochana ojczyzna. Jednak coś mąciło ten błogi widok. Słup czarnego dymu unosił się dokładnie nad miejscem gdzie stoi ich dom. Serce zaczęło w nim walić jak młotem. Chciał biec, ale jakaś nie znana mu siła, wryła go głęboko w ziemię. Choć bardzo chciał, nie mógł uwierzyć w to, co jego oczy wysyłały rozumowi. Nagle, jakby oszalały, wyrwał się nieznanej sile i zaczął biec. Po jego twarzy spływały łzy, wiatr rozwiewał jego blond czuprynę i pękało mu serce, już sam nie wiedział czy z wysiłku czy strachu. Pędził jak szalony, nic nie mogło go zatrzymać.Coraz wyraźniej słyszał wycie syren.
Kiedy dotarł na skraj wioski, drogę zagrodziła mu kobieta w średnim wieku. Znał ją, tutaj wszyscy się znają.
- Tomek, nie idź tam!
- Proszę Pani, co się stało?
Nie czekając na odpowiedź chciał ją wyminąć. Lecz jej młode, silne ramiona zatrzymały go.
-Nie możesz tam iść! Słyszysz?!
Tym razem po jej twarzy przebiegł dreszcz emocji i rozpłakała się na dobre tuląc Tomka do siebie. Poczuł ten znany zapach mleka i oliwy, znany zapach miłości, której na imię mama. Chciał się wyrwać, szarpał się... Z jego gardła nagle wyrwał się krzyk rozpaczy:
- Mamo!!!! Tato!!!!
Pękł. Schował się w ramionach kobiety i płakał. Zrozumiał, że stało się najgorsze. Podjął jeszcze jedną desperacką próbę ucieczki, ale i tym razem nie udaną. Szlochał i powtarzał jak opętany: mamo, tato, mamusiu... Trudno mu było oszacować jak długo trwał w ramionach sąsiadki, a kiedy ta zwolniła uścisk w końcu udało mu się uwolnić. Niczego nie mógł być pewien. Może to tylko spłonął ich dom, może rodzice czekają na niego i umierają ze strachu. Biegł. Jeszcze tylko ta ulica... Zatrzymał się. Jego oczom ukazał się ich dom otoczony taśmą policyjną, mnóstwo gapiów, policjantów i trzy wozy strażackie. Z domu buchał czarny dym, jedna ze ścian zawaliła się do środka, wciąż widział płomienie i strażaków walczących z żywiołem. Nagle poczuł na ramieniu silny uścisk dłoni i znajomy głos:
- Tomek! Jezus Maryja! Tomek! Ty żyjesz!





czwartek, 12 stycznia 2012

Kalejdoskop (1)

Zgnieciona trawa pod jego plecami zaczęła dawać mu się we znaki. Dziwne zimno rozchodziło się po jego ciele, jednak nie miał ochoty podnosić się z błogiego letargu w jakim trwał już dłuższy czas. Niebo nad jego głową było tak bardzo błękitne, że pomyślał nawet, iż chyba przez całe swoje krótkie życie, nie widział tak pięknego nieba, chmury które przesuwały się firmamencie miały tylko dla niego swój występ przeistaczając się, pod wpływem jego wybujałej fantazji, w różne znane mu kształty. Nieopodal drzewo, które dla niego wiele znaczyło, do którego nawet kiedyś się przytulał, zdawało się, że śpiewa, a promienie słońca maja w jego liściach schronienie przed żarem i scenę dla niezwykłego tańca miliona migotających iskierek. Czy na świecie mógł być jeszcze ktoś tak szczęśliwy jak on? Zdawało mu się, że pośród milionów istnień ludzkich jego właśnie wybrał Bóg do pełnego szczęścia. Jako młody dwunastoletni chłopiec nie musiał się o nic martwić, o wszystko dbali rodzice. Mama, kobieta prawdziwie powołana do bycia matką, której ręce pachniały mlekiem i oliwą, a w jej dobrych oczach chłopak zawsze widział miłość i troskę, była cudem. Włosy matki, którymi potrafił się bawić leżąc całymi godzinami głową opartą na jej kolanach, miały kolor pięknego orzecha. Widział w niej piękną, smukłą kobietę, człowieka tak delikatnego i kruchego, a zarazem zdecydowanego, silnego i potrafiącego zawalczyć o swoje, że budziła się w nim tylko miłość i spokój. Ojciec, mężczyzna jeszcze młody, którego spracowane dłonie, ściskające syna, dawały poczucie bezpieczeństwa. Kiedy był w jego silnych i muskularnych ramionach nie było dla niego takiej mocy, której razem, ramię w ramie, nie mogliby pokonać. Zawsze chciał być taki jak ojciec: męski, twardy, stanowczy, konsekwentny, a jednocześnie delikatny, kochający i czuły. Do tego stopnia kochał ojca i matkę, że kiedy przez przypadek stał się świadkiem ich pieszczot, poczuł dziwne ukłucie zazdrości, którego wspomnienie czasem otwierało w nim nieznane pokłady strachu. Leżał sam na środku łąki. Koniki polne, ptaki, liście drzewa, chmury i błękit nieba zdawały się grać dla niego koncert. Był na prawdę zadowolony i choć koszula była już mokra od trawy leżał tak, jakby przeczuwając, że życie nie może być tak szczęśliwe zawsze, jakby przeczuwając, że za zakrętem godzin i mijających dni, czai się na niego bliżej nie określone zło. Gdyby wiedział jak bardzo było blisko...